Jutro lecę do Paryża. Wprawdzie do pracy, ale i tak się cieszę, bo miasto to odgrywa w moim życiu rolę szczególną. Ilekroć znajdę się na paryskich ulicach, krew zaczyna mi krążyć w żyłach szybciej, w rytm śpiewanego przez nieśmiertelną Piaf "Padam, padam", a myśli same formułują się w języku Moliera. W Paryżu nawet śnię po francusku, co daje czasami efekty komiczne, zwłaszcza gdy prowadzę we śnie dysputę z kimś, kto na jawie po francusku potrafi powiedzieć jedynie bonjour, a i to z akcentem godnym Gary'ego Coopera.
Zatem lecę. I choć Notre Dame zobaczę pewnie tylko z daleka, a Sacré Coeur wcale (całe dnie będę spędzać w paryskiej ENA), przynajmniej pooddycham paryskim smogiem i nasłucham się ukochanej, francuskiej mowy w wydaniu oryginalnym, naznaczonej żargonem paryskiej ulicy (słynnym argot). Wypiję smolistą kawę w paryskiej kafejce, może zjem kilka prażonych kasztanów (niekoniecznie z placu Pigalle). A potem wrócę do jesiennej Warszawy, którą i tak kocham najbardziej z wszystkich miast na ziemi.
No, chyba że nie wrócę. W każdym razie, nie od razu. I to wcale nie dlatego, że taki będę miała kaprys, ale dlatego, że w dniu mojego powrotu Paryż ma strajkować. Poinformowała mnie o tym mejlem pracownica ENA, z góry przepraszając za ewentualne niedogodności. Strajkować będzie komunikacja miejska, a to oznacza, że zwyczajnie mogę nie dojechać na lotnisko. No nie - pomyślałam - to chyba jakaś klątwa! Tydzień temu, gdy byłam w Brukseli, nagle zastrajkowali kontrolerzy lotu. Do Warszawy wracałam całą noc pociągiem z przesiadką w Kolonii. I dziękowałam Bogu za jedno z ostatnich wolnych miejsc, które uprzejmy, niemiecki konduktor przydzielił mi w nagrodę za nadludzki wysiłek, jaki włożyłam w przemówienie do niego w jego ojczystym języku.
Oszczędzę Państwu cytowania tego, co sobie wówczas myślałam o strajkujących kontrolerach lotu i o związkach zawodowych sensu largo. Fakt, że paryskie związki zawodowe szykują mi podobną siurpryzę, tylko te odczucia potęguje. I przypomina mi się wspaniały skądinąd film "Inwazja barbarzyńców" (gorąco polecam!), w którym występuje krótki, ale bardzo wymowny epizod ze związkami zawodowymi. "Panie, tu się nic nie odbywa bez nas!" - mówi jednemu z bohaterów szef zakładowego syndykatu (cytat z pamięci, więc pewnie niedokładny). I faktycznie, nic się nie odbywa "bez nich", a wszystko, co się odbywa "z nimi", trąci jakąś ponurą groteską. Czymś w rodzaju pokojowego (z grubsza) terroru. Nikt nikomu głowy nie zetnie, ale skutecznie wymusi to i owo.
Na mnie wymuszono tłuczenie się pociągiem po nocy. I może zostanę zmuszona do zasuwania na Roissy Charles de Gaulle na piechotę (taksówka by mnie zrujnowała). I zastanawiam się, jakim właściwie prawem. Trzeba by może o to spytać Robespierre'a. Swoją drogą ciekawe, jaki wpływ ma gilotyna na ewolucję poglądów rewolucjonisty. Pewnie... rewolucyjny.
sobota, 9 października 2010
Pokojowe formy terrroru
Etykiety:
Bruksela,
Inwazja barbarzyców,
jakobini,
Paryż,
rewolucja,
rewolucja francuska,
Robespierre,
strajk,
syndykat,
terror,
związki zawodowe
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Wysokich lotów i miłych wrażeń.
OdpowiedzUsuńps. może usłyszysz Édith Piaf :)
Ewa
Witam serdecznie Droga Przyjaciółko. Troszkę Ci zazdroszczę ;);) też bym poleciała bo kończą mi się perfumy ;);).
OdpowiedzUsuńWysokich lotów. Pozdrawiam. Do miłego. Ania
Życzcie mi raczej tyle lądowań, ile startów. ;) Perfum kupować nie będę, bo w sklepach Duty Free od tych pachnideł kręci mi się w głowie. To zadanie pozostawiam mężowi. :)
OdpowiedzUsuńŻyczę Ci lepiej zorganizowanej podróży niż tej którą kilka tygodni temu, podczas innego strajku francuskich kontrolerów lotu, miał mój drogi małżonek (trasa Zurich-Lizbona). ;)
OdpowiedzUsuńBeato - a może będziesz brać do towarzystwa niejakiego pana Śniadka? Bagaż poniesie i skutki odczuje. Daj człowiekowi szansę...:) J.
OdpowiedzUsuńUff... Wróciłam. Strajki były, dały mi w kość (1,5-godzinny spacer z ENA do domu przyjaciół), ale za to pogoda była piękna, a Ogrody Luksemburskie jeszcze pełne kwiatów. Za pieczonych kasztanów nie było ani trochę, co mnie mocno zaskoczyło. Pewnie zjadła je Zuzanna, która lubi je tylko jesienią. :)
OdpowiedzUsuń