sobota, 11 grudnia 2010

Et in Arcadia ego

Gabriel Garcia Marquez napisał w jednym ze swoich opowiadań, że "wszystkie ulice we wszystkich miastach nieuchronnie prowadzą do kościoła albo na cmentarz". Optymista! Kiedy dziś popołudniu jechałam na przedświąteczne zakupy, miałam wrażenie, że w Warszawie wszystkie drogi nieuchronnie prowadzą do centrum handlowego. Korek na Jana Pawła II nie wróżył niczego dobrego, a kiedy się okazało, że na wjazd na parking podziemny trzeba czekać bity kwadrans, wiedziałam, co mnie czeka. Koszmar. Horror. Armagedon. A wszystko to w przybytku noszącym wdzięczną nazwę Arkadia. Czyli sielska kraina szczęśliwości i beztroski. Akurat!

Najpierw trzeba zaparkować. Na dwóch poziomach parkingu - ani centymetra wolnego miejsca. Kierowcy krążą jak wściekłe szerszenie i trąbią jedni na drugich. Każdy czyha, aż na horyzoncie pojawi się właściciel jednego ze szczęśliwie zaparkowanych samochodów, by zręcznie wcisnąć się na zwolnione przezeń miejsce. Kiedy się to wreszcie udaje, trzeba wytarabanić się z wozu i pokonawszy kilometry garażu pod zazdrosnymi spojrzeniami innych mniej szczęśliwych kierowców, dotrzeć do wejścia. Uf.

Ale to dopiero początek. Teraz zaczyna się prawdziwa udręka. Pół biedy, kiedy człowiek wie dokładnie, co chce kupić - na przykład, śrubokręt dla męża. Idzie się wtedy do Leroy Merlin, łapie za rękaw gościa z obsługi, pyta się o dział śrubokrętów. Ten patrzy na nas wymownie ("Znowu jakaś baba, co się na niczym nie zna"), uśmiecha się profesjonalnie, wybiera nam odlotowy śrubokręt, który kosztuje tyle co F16 i kieruje do kasy. On zadowolony, bo zrobił babkę w konia, klientka zadowolona, bo ma prezent z głowy. Arkadia.

Gorzej, kiedy jedziemy do sklepu z nadzieją na zakupienie prezentów pod choinkę, ale ni czorta nie wiemy, co mianowicie chcemy nabyć. Odwiedzamy dziesiątki sklepów, oglądamy setki przedmiotów, a w gardle rośnie nam gula wielkości sporej choinkowej bombki. Albo wręcz bomby - takiej, co to w każdej chwili może wybuchnąć. Dookoła nas kłębi się tłum podobnych nam nieszczęśników, którzy są jawnym zaprzeczeniem tego, co media piszą o kryzysie. Gdyby tak podsumować wszystko, co w dniu dzisiejszym zakupili klienci Arkadii, wystarczyłoby pewnie na zgrabne załatanie dziury budżetowej!

Wreszcie decydujemy się na jakieś zakupy. Ani lepsze, ani gorsze od tego, co chcieliśmy kupić trzy godziny temu, ale nam się nie podobało. Wtedy. Bo teraz już się podoba. Teraz spodobałoby nam się cokolwiek, byle tylko stąd wyjść. Brniemy więc do kasy, odstajemy kilka solidnych zdrowasiek, konfrontujemy się z wściekłą na cały świat kasjerką, której płacimy grubym banknotem, a ona nie ma nam wydać... Próbujemy płacić kartą, ale zacina się terminal. Pomocnica kasjerki idzie rozmienić nasz banknot. Ci, co stoją za nami w kolejce, mają w oczach sztylety, których ostrza czujemy na łopatkach. W końcu dostajemy swoją resztę i opuszczamy ten przedsionek piekieł. Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.

Wracając do domu, mijamy cmentarz na Powązkach. Cicho tam i biało - jakoś tak świątecznie. W oddali rysuje się spokojna sylwetka kościoła św. Karola Boromeusza. Aż chciałoby się powiedzieć: Et in Arcadia ego.

2 komentarze:

  1. A nawet była taka książka, której rozdział nosił tytuł "Et in Arcadia ego". I rzecz działa się w Warszawie, w Arkadii właśnie ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jedno wiem: nie ja ją napisałam. ;)Ale w Arkadii bywam częściej, niż bym chciała.

    OdpowiedzUsuń