wtorek, 30 listopada 2010

Błogosławione skutki ataku zimy

No to mamy atak zimy. Przedterminowy, że tak powiem. I nagły. Bo przecież zima powinna się zacząć 22 grudnia, a nie 29 listopada. Tak by było przyzwoicie i ze wszech miar elegancko. Potem powinna potrwać sobie przez święta, prósząc śnieżkiem i szczypiąc (byle delikatnie) mrozem, po czym, tuż po Nowym Roku, odejść z godnością, nie nastręczając nikomu problemów pod tytułem "wszystkie piaskarki na miasto".

Fakt, że Pani Zima w nosie ma kalendarz i dobre maniery, dawno już powinien przestać dziwić kogokolwiek (w tym, a może zwłaszcza, drogowców), ale jakoś dziwi. Dziwi i zaskakuje. Zaskakuje i dezorganizuje. Co za nietakt. Wpada znienacka (czy ktoś wie, co to jest "nienacek"? muszę to kiedyś wreszcie rozgryźć!) i absorbuje swoją osobą wszystkich dookoła - od nieszczęsnych dozorców (o, przepraszam, gospodarzy domu), przez pieszych i zmotoryzowanych zjadaczy chleba, po urzędników miejskiego ratusza. Każdy przeklina ją w żywy kamień, choć każdy z nieco innego powodu - jedni, bo muszą po niej sprzątać, inni, bo ci, co muszą, robią to nie dość szybko i nie dość dobrze. Cieszą się tylko osobnicy mocno nieletni, bo z niezrozumiałych powodów lubią, jak im się za kołnierz i do butów sypie takie białe, lepkie coś. Zastanawiam się czasem, czy w tym kontekście, słowo "nieletni" nie ma aby drugiego dna - nie-letni, czyli jakby zimowi. Hm.

Ja nieletnia nie jestem już od jakiegoś czasu, zatem z Panią Zimą łączą mnie stosunki dosyć chłodne. I jak było do przewidzenia, jej nagła wizyta w dniu wczorajszym była dla mnie niczym odwiedziny - czy ja wiem? - może kontrolerki z Urzędu Skarbowego. Równie wyczekiwana i równie miła. Niebagatelne znaczenie dla moich uczuć miał fakt, że do pracy pojechałam w pantofelkach na obcasie - rano o śniegu jeszcze nikt się nawet nie zająknął, a ja należałam do tych zmotoryzowanych. Niestety, wieczorem, gdy wychodziłam z biura, do parkingu trzeba już było brnąć przez zaspy, a przed maską samochodu spoczywał średniej wielkości Mount Everest. Nie miałam łopaty. Nie miałam nawet saperki. Nie miałam nic, poza skrobaczką, która pomogła na zamarzniętą przednią szybę, ale do niwelowania Mount Everestu nie nadawała się ani trochę.

Do domu dojechałam w stanie godnym pożałowania, myśląc ponuro, że chodzenie prawie boso po kolana w śniegu to jednak nie jest moja ulubiona dyscyplina sportu. I przeklinając Panią Zimę, że śnieży i mrozi, jakby naprawdę nie miała nic lepszego do roboty. A kiedy już dotarłam do mojej ciepłej i suchej oazy pośród tej lodowej, miejskiej pustyni, mąż powitał mnie okrzykiem: "Kochanie, zepsuła nam się lodówka. Gdyby nie ten mróz, wszystkie mrożonki i mięso szlag by trafił! Wyrzuciłem wszystko na balkon. Ale mamy szczęście!" Z oknem usłyszałam coś jakby śmiech. To Pani Zima chichotała z satysfakcją.

PS. Już wiem, co chcę dostać od męża pod choinkę. Kochanie, poproszę o łopatę!

2 komentarze:

  1. eee. ja bym poprosiła zamrażarkę. Mam zawsze łańcuchy i saperkę w bagażniku, Jeszcze nie udało mi się używać tych akcesoriów, bo na szczęście moje zawsze znajdzie się jakiś dzentelmen. Tymczasem chyba w całej Europie jest koło mnie najmniej śniegu. Pani zima chichota nieustannie. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dżentelmen zamiast łopaty? Niezła myśl. Tylko, gdzie się takiego kupuje? ;)

    OdpowiedzUsuń