niedziela, 31 października 2010

Moi ulubieni święci

Jutro Wszystkich Świętych. Nie żadne Zaduszki ani święto zmarłych, jakby się niektórym mogło wydawać. Trzeba przyznać, że przez kilkadziesiąt lat PRL-u udało się skutecznie wmówić narodowi, że 1 listopada to święto pełne uroczystej zadumy i pamięci o tych, co odeszli do lepszego świata, choć o tym lepszym świecie, to już propaganda raczej tchórzliwie milczała. Tak czy siak, święto miało być smętne, ale za to piękne, bo nie ma nic ładniejszego od listopadowego cmentarza rozjarzonego światłem płonących zniczy.

Od jakichś dwudziestu lat Kościół katolicki próbuje z tym qui pro quo walczyć, przypominając owieczkom, żeby nie lazły bezmyślnie na cmentarz, becząc, że przecież mamy Zaduszki. Owszem, mamy, ale 2-go, a nie 1-go, kiedy to swoje imieniny celebrują wszyscy święci Pańscy. Owieczki powinny się zatem radować, a nie smucić. Walka z "nową świecką tradycją" idzie opornie, ale niech żywi nie tracą nadziei. Zwłaszcza, że przecież sami zainteresowani, czyli wszyscy święci, mogą jakoś interweniować. Spoko.

Coś się w tej sprawie zresztą już ruszyło, bo nie dalej jak godzinę temu wróciłam z pochodu wszystkich świętych, który przemaszerował warszawskim Krakowskim Przedmieściem. Szły całe rodziny, niektóre poprzebierane za Bożych szaleńców. Byli aniołowie, kilka świętych Weronik, paru świętych Jerzych (smoków, szczęśliwie, nie było), co najmniej jeden święty królewicz Kazimierz, święty Wojciech, kilka świętych Elżbiet i Jadwig... Wszystkich nie wymienię, bo sporo ich było. A jednak, ze zdumieniem skonstatowałam, że wśród tylu różnych i niekiedy "sklonowanych" świętych zabrakło dwóch, bez których pomocy zupełnie nie dałabym sobie rady - świętego Antoniego i świętego Tadeusza Judy.

Pierwszy ratuje mnie zawsze, kiedy coś zgubię. Czyli często. Ileż to razy wybawiał mnie od sprawiedliwego gniewu małżonka, gdy desperacko próbowałam znaleźć zapodziane gdzieś kluczyki od samochodu lub rodzinną książeczkę zdrowia. Po rozpaczliwym grzebaniu w torebce i przewracaniu w szufladach, w końcu zawsze wzdycham do świętego Antoniego, a on - niezawodny niczym kawaleria - nadciąga z pomocą. Raz nawet pozwolił mi znaleźć zgubiony w lesie kolczyk córki, co opowiadam wszystkim niedowiarkom jako niepodważalny dowód skuteczności świętego.

Drugi jest patronem od spraw trudnych i beznadziejnych. Długo musiałabym opowiadać, jak często zawracam mu głowę. Mąż twierdzi nawet, że zbyt często, i że moja ocena stopnia beznadziejności sprawy bywa nieco na wyrost. Ja jednak wiem swoje. Skoro święty Tadeusz gotów jest zajmować się sprawami trudnymi, zanim przybiorą formę beznadziejnych, wolę przezornie zgłaszać się do niego ździebko wcześniej. A on cierpliwie znosi moje supliki i robi, co może. A może dużo - proszę mi wierzyć!

Fakt, że obaj święci jeszcze mnie nie prześwięcili i nie posłali do diabła najlepiej świadczy o ich anielskiej cierpliwości. I tylko czasem myślę, że oni też mają swojego ulubionego świętego, do którego w cichości ducha wzdychają, kiedy niejaka B. B. znowu gubi komórkę lub domaga się rozwiązania jakiegoś arcytrudnego problemu, z którym każdy normalny człowiek poradziłby sobie w trymiga. Więc kiedy mają mnie już powyżej uszu i najchętniej daliby mi solidnego kopa, otwierają swoje modlitewniki i odmawiają długą litanię. Do Świętego Spokoju.

1 komentarz:

  1. Słyszałam, że niektórzy to się modlą do Boga i Wszystkich Świętych,jak gdzieś im się obrączka ślubna "zapodzieje". A zdarza się to im nader często :)

    Ewa

    OdpowiedzUsuń