Telewizję oglądam rzadko. Po pierwsze, niewiele w niej jest do oglądania, a jeśli nawet coś się trafi, to w godzinach przeznaczonych dla insomniaków. Po drugie, ostatnio jestem tak wykończona, że już o 21-ej Morfeusz chwyta mnie w ramiona, co mąż komentuje zgryźliwie, twierdząc, że Morfeusz to facet o bardzo niebezpiecznych powiązaniach rodzinnych, i żebym lepiej dała sobie z nim spokój. Po trzecie i ostatnie, nie bardzo potrafię posługiwać się naszym domowym pilotem, więc jeśli nie ma pod ręką kogoś z rodziny, telewizor stanowi dla mnie sezam bez hasła dostępu.
Czasem jednak los mi sprzyja. Z niewiadomych przyczyn nie chce mi się spać (może Morfeusz podrywa wtedy inne babki), rodzina jest w domu, a któryś z kanałów telewizyjnych nadaje coś z grubsza oglądalnego. Okazuje się jednak, że i wtedy telewizor może być niedostępny, bo w grę wchodzi jeszcze coś, co się nazywa rozbieżnością gustów. Właśnie w takiej chwili przekonuję się, że władza nad pilotem nie jest tylko czczym wymysłem.
Piszę te słowa, a z sąsiedniego pokoju dochodzą wrzaski pozostałej części rodziny, która ogląda Konfrontację Sztuk Walki, czyli wielkie mordobicie w łódzkiej Arenie. Kiedy przy kolacji nieśmiało zaproponowałam, by rodzinnie obejrzeć film z Robertem Redfordem (do wyboru były aż dwa - jeden nakręcony, gdy RR był piękny i młody, drugi - gdy już był tylko piękny), moi faceci zakipieli testosteronem. Dowiedziałam się, że chyba mi na rozum padło, bo Redforda widziałam już setki razy, a Pudziana lejącego jakiegoś wielkiego mięśniaka - ani razu! Co więcej, istnieje spora szansa, że tym razem to Pudzian dostanie wciry, więc takiej okazji po prostu nie wolno przepuścić. A "Orły Temidy" czy "Zawód szpieg" to mogę sobie obejrzeć na dvd, oczywiście, jak już zreperujemy nasz odtwarzacz, który zepsuł się jakieś dwa lata temu i tak mu zostało.
Niestety, do panów dołączyła Baśka, która wprawdzie testosteronem nie kipi, ale temperament ma jak Basia Jeziorkowska, (secundo voto Wołodyjowska), która też wolała z szabelką latać niż haftować na tamborku. Tym sposobem, głosami 3 do 2 wygrał Pudzian, któremu mściwie życzę, by dzisiejszego wieczora było to jego jedyne zwycięstwo. Sądząc po tym, jak wygląda jego przeciwnik (pseudonim Butterbean, czyli fasolka), nasz strongman nie będzie miał lekko. Cha, cha.
Na otarcie łez obejrzałam sobie kilka fotek Redforda, a w końcu pomyślałam, że może nie ma tego złego. Ostatecznie, lepiej, żeby moi faceci oglądali, jak inni leją się po mordach, niż gdyby mieli swój testosteron wylewać podczas walki wręcz. Jak sobie pokrzyczą przed telewizorkiem "Pudzian, daj mu wycisk" (wersja ocenzurowana), jutro będą łagodni jak baranki i nawet brak chleba na śniadanie (znowu zapomniałam kupić!) nie wyprowadzi ich z równowagi. A gdyby się jednak małodusznie czepiali, powiem, że Pudzian (lub ten drugi "Fasolek") jadł za dużo chleba, mięśnie mu się otłuściły i właśnie dlatego przegrał z kretesem. Sic!
sobota, 18 września 2010
Redfort kontra Pudzian, czyli testosteron górą
Etykiety:
Eric Esch,
gusty,
kobiety,
Konfrontacja Sztuk Walki,
Mariusz Pudzianowski,
mężczyźni,
MMA,
Robert Redford,
telewizja,
testosteron
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ja chyba mam wyłączony jakiś zmysł, bo nie tylko te walki mnie nie pociągają - ja wręcz nie rozumiem, jak kogoś mogą. :) Co innego Redford...
OdpowiedzUsuńWłaśnie obejrzałam kawałek. Jakiś Fin leje Holendra. A tymczasem Redford wyciąga Brada Pitta z chińskiego więzienia. Wrrrr!
OdpowiedzUsuńPewnie panowie oglądając te walki, czują się jakby sami na tym ringu walczyli. I zawsze mogą powiedzieć, że obstawiali...zwycięzcę:)
OdpowiedzUsuńEwa
Ha! Nie mam konkurencji do pilota, więc obejrzałam Redforta, kiedy był już nie młody, ale ciągle piękny.J.
OdpowiedzUsuńA ja obejrzałam walkę Pudziana. Który obił "Fasolce" twarz jak się patrzy. Aż mi to wyglądało podejrzanie - tak szybko mu poszło. W ramach zadośćuczynienia za Redforda, mąż obiecał naprawić dvd. Ha!
OdpowiedzUsuń