Moje tegoroczne Boże Narodzenie było nietypowe pod każdym względem. Po pierwsze, spędzałam je z dala od ojczyzny, co zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Po drugie, z założenia miało być bardzo aktywne, bo w dużej mierze zapełnione radosnym szusowaniem po alpejskich stokach. Po trzecie, miałam uczestniczyć w pasterce odprawianej w języku, który rozumiem, jak się bardzo, ale to bardzo wysilę, i to pod warunkiem, że osoba, która do mnie mówi, będzie to czyniła głośno i wyraźnie. Trochę się martwiłam, czy zdołam w wynajętym apartamencie upichcić coś z grubsza wigilijnego, ale postanowiłam się tym nie przejmować, wychodząc z założenia, że jeśli rodzina raz w życiu nie zje w Wigilię karpia, to rodzinie nie ubędzie, a karpiowi to wyjdzie na zdrowie.
W zasadzie, wszystko poszło świetnie. Do Austrii dotarliśmy bez korków i tym podobnych atrakcji, austriaccy gospodarze okazali się przemiłymi... Holendrami, a apartament prawdziwym apartamentem, a nie norą udającą kawalerkę. Stoki, po których mieliśmy szusować, okazały się prawdziwymi stokami, które pracowici Austriacy ratrakowali dosyć regularnie, wychodząc pewnie z założenia, że narciarze to lubią, a klient nasz pan. Wyciągów było od groma, tras też i nawet fakt, że dominowały czerwone (czyli takie niezbyt łatwe), nie był dla mnie powodem do zmartwienia - zjeżdżałam sobie z godnością i powolutku, a co! Jedyne, co było zupełnie nie takie, jak miało być, to pogoda. Najpierw przez trzy dni wiało (powinnam napisać: WIAAŁOO!), potem przez trzy dni lało i sypało (na dole lało, na górze sypało), a w końcu, przez resztę dni było zupełnie biało, z tym że nie mówię o śniegu, ale o gęstej jak wata mgle, w której nie widziałam nawet czubków swoich desek. W tych warunkach jazda na nartach była przeżyciem ekstremalnym i śmiało mogę powiedzieć, że odbyłam coś w rodzaju obozu przetrwania. Jak widać - przetrwałam.
A co z Wigilią? Tu - sukces na całej linii. Zamiast pierogów z kapustą i grzybami - paszteciki ze szpinakiem mojego wyrobu, zamiast karpia - krewetki z patelni wyrobu (krewetki, nie patelnia) mojego męża, zamiast zupy grzybowej - zupa grzybowa z torebki. A na deser ciasta upieczone kosztem popołudnia na stoku (żadna strata, i tak lało). Był przywieziony z Polski opłatek, były pierniki zakupione przezornie miesiąc temu na lotnisku w Monachium. No i były kolędy, które sumiennie odśpiewaliśmy jedna po drugiej, dając naszym gospodarzom niezły popis naszych możliwości wokalnych. Najpiękniej wyszli nam "Mędrcy świata, monarchowie", których postanowiliśmy - jeśli nadarzy się okazja - odśpiewać chóralnie na pasterce.
Okazja się jednak nie nadarzyła. Austriacka pasterka okazała się bowiem nabożeństwem skromnym i niewiele odbiegającym od coniedzielnych mszy świętych. Jedyna różnica polegała na tym, że obok organisty ustawił się zespół dysponujący trąbą i perkusją, a nad ołtarzem zawisła gigantyczna śniegowa gwiazda ze słomy - pewnie symboliczne połączenie idei zimy i stajni, ale może się mylę... Tak czy siak, msza przeleciała jak z bicza strzelił, co bardzo się spodobało mojej najmłodszej córce, która uznała austriacką pasterkę za wzór godny naśladowania. Druga córka czekała zaś niecierpliwie, kiedy wreszcie zabrzmi "Stille Nacht", uczyła się tego bowiem na niemieckim i byłaby to jedyna część mszy, z której by cokolwiek zrozumiała. "Stille Nacht" odśpiewano, a jakże, my przyłączyliśmy się nieśmiało po polsku i już, już miałam uznać, że pasterka była jak trzeba, kiedy nagle...
Nagle, tuż po końcowym błogosławieństwie, ryknęła trąba, zagrzmiała perkusja, a złotowłose dziewczę na chórze zaśpiewało... "Last Christmas I gave you my heart". Tak, właśnie to. Słynny i zgrany do cna przebój George'a Michaela, którego tekst można interpretować jako skargę na nieudaną transplantację serca. Fakt, że niemieckie słowa śpiewane z chóru były ewidentnie jakąś religijną przeróbką oryginału, ale ta melodia! Przed oczami pojawił mi się wideoklip ze ślicznym Georgem i jego niewierną ukochaną, która tak niegodziwie zwróciła mu podarowane serce. Brr!
Co to ma wspólnego z betlejemskim cudem? To wiedzą tylko austriaccy górale.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Witam Beato. Jak dobrze, że już jesteś, cała, zdrowa i pełna wrażeń. A teraz byle do Nowego Roku...;))
OdpowiedzUsuńPS. Szwajcarskich górali nie zrozumiesz ani w ząb, mogę się założyć? co Ty na to? ;))
Szwajcarskich górali to bym nawet nie próbowała zrozumieć. Zwłaszcza tych z kantonów niemiecko- i włoskojęzycznych. Co do Austriaków, to po kilku mszach roratnich byłam już w stanie odpowiadać wraz z innymi wiernymi "Und mit deinem Geiste", z tym że nie jestem pewna, czy ktokolwiek mnie rozumiał. Na szczęście, ginęłam w tłumie. :)
OdpowiedzUsuń