wtorek, 9 listopada 2010

W żłobie leży i kwiczy

Odkąd kobiety zaczęły się emancypować, społeczeństwo zachodnie rozdziera dyskusja o to, jaki model rodziny jest lepszy – taki, w którym matka zostaje w domu i poświęca się (co za okropne słowo!) wychowaniu dzieci, czy taki, w którym oboje rodzice są zawodowo aktywni, a dzieci wychowywane są przy wydatnej pomocy rozmaitych żłobków i przedszkoli. Granica między zwolennikami jednej i drugiej opcji nie jest wcale łatwa do zdefiniowania. Są jednak tacy, którzy twierdzą, że w dużej mierze pokrywa się ona z granicami państw, co ma podobno wpływ na mniejszą lub większą prokreację.

I tak na przykład, jak mi ostatnio dowodziła pewna znajoma Francuzka, w Niemczech, gdzie kobiety są ciągle jeszcze pod wpływem tradycyjnego modelu rodziny, przyrost naturalny jest zastraszająco mały, bo kobiety wolą w ogóle nie mieć dzieci i pracować, niż je mieć, pracować (bo tego chcą) i czuć się winne, że to robią.Tak, tak, winne, gdyż - znowu powtarzam po koleżance znad Sekwany - presja społeczna na matki oddające dzieci do żłobków jest ponoć w Niemczech gigantyczna i biedaczki aż uginają się pod ciężarem winy. A że za takim brzemieniem nikt nie przepada, wybierają niski przyrost naturalny, bo za to gromione jest państwo, a nie jednostka.

We Francji natomiast sytuacja ma się zgoła inaczej. Według mojej rozmówczyni, kobiety francuskie już dawno zrzuciły nieznośny ciężar fałszywie pojmowanej winy i mogą spokojnie realizować się zawodowo, nie obawiając się, że ktoś im wytknie niedobór troski o potomstwo. Rozbudowany system żłobków i przedszkoli wydatnie im w tym pomaga, emancypacja kobiet nie jest już pustym frazesem, prokreacja kwitnie, a ludziom żyje się dostatnio.

No, trochę się może zagalopowałam, bo o tym dostatku to już znajoma Francuzka nie wspominała, ale reszta się zgadza. Nie obyło się, rzecz jasna, bez przypomnienia zasług rewolucji francuskiej, a także doskonałego modelu wychowania dzieci, jaki współczesnym Francuzkom zostawiły w spadku ich praprababki (mogłam ominąć jedno lub dwa pra), a który polegał na tym, że dzieciarnią zajmowały się mamki i bony, a mamusie błyszczały w salonach. Jest z czego czerpać pełnymi garściami. Na moją sugestię, że doskonały wynik w konkursie na najwyższy przyrost naturalny Europy Francja zawdzięcza w dużej mierze arabskim imigrantom, znajoma lekceważąco machnęła ręką, twierdząc, że przesadzam i statystyki wcale tego nie potwierdzają. Krótko mówiąc, Francja się rozmnaża, bo kobiety się wyemancypowały.

Może i tak, ale jedna rzecz nie dawała mi spokoju: kto właściwie wychowuje te licznie zaludniające Francję dzieci? Wychodzi na to, że państwo - i to już od pierwszych miesięcy życia. Kiedy jednak pozwoliłam sobie zwrócić na to uwagę mojej rozmówczyni, ta wyraźnie się wkurzyła. I poczęstowała mnie wykładem o tym, że nie ilość się liczy, a jakość. Nie, nie dzieci, ale czasu, który się tym dzieciom poświęca. Ona pracuje wprawdzie od rana do nocy, dzieci wychowały się najpierw w żłobku, potem w przedszkolu, a teraz wychowują się w szkole, ale za to, jak już mama wróci do domu o godzinie 20.30, to przez godzinę bardzo intensywnie swoim dzieciom towarzyszy. I te dzieci są wspaniale wychowane - mają dobre maniery, nie odszczekują dorosłym (za wyjątkiem chwil, kiedy odszczekują, ale mają prawo, bo są nastolatkami) i przy stole trzymają łokcie przy sobie. Za to "moja" Francuzka zna takie bachory, których matka siedziała w domu przez pierwsze lata życia swoich pociech, a efekty wychowawcze są znacznie gorsze. Ha!

Cóż, trudno polemizować z tezą, że wychowywanie dzieci to proces bardzo złożony, a złotych recept raczej nikt nie ma (choć niektórym się wydaje, że wręcz przeciwnie). Nic jednak nie poradzę na to, że oświadczenie "moja-praca-jest-ważna-a-nasze-żłobki-są-przecież-wspaniałe" jakoś mnie nie przekonuje. I mimo wszystko podejrzewam, że niemowlę oddane do żłobka, żeby nie wiem jak cudownego, ma się emocjonalnie nieco gorzej (szlachetnie ubieram to w eufemizm) od dziecka, któremu rodzice (nigdzie nie jest przesądzone, że musi to być wyłącznie matka) blisko towarzyszą przez parę pierwszych lat jego życia. Oczywiście, jakość tych lat i tego kontaktu ma znaczenie zasadnicze, ale ilość z pewnością też się liczy. Bo choć słowo "żłobek" bezsprzecznie kojarzy się pewną stajenką w Betlejem, to nie należy zapominać, że wprawdzie mały Jezusek też leżał w żłobku, ale Matka Boska nie poleciała się realizować zawodowo, ale trwała wiernie tuż obok Niego.

4 komentarze:

  1. Zgadza się, ale juz w Szwajcarii jest odwrotnie niż we Francji. Ba! nawet "zerówka" jest tak zorganizowana aby Matka nie miała możliwości pracować. 4 dni po 2 godz rano i 2 po poludniu, a w środę tylko rano. Gdzie mieszkam dopiero od dwóch lat jest "przechowalnia dzieci całodzienna.". Żłobek? tylko w stolicy kantonu.
    Niestety zmieniło moje życie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pisząc tekst, celowo abstrahowałam od sytuacji przymusowych - w niektórych wypadkach matka po prostu nie ma wyjścia, bo bez jej aktywności zawodowej rodzina ekonomicznie nie da rady. Ale to inna bajka.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kłopot z Wami kobietkami jest podobny jak mężczyznami: brak znajomości prawa!!!!!!!!!!!!!

    Kobiety wielokrotnie walczyły o równouprawnienie gdy miały większe prawa od pozostałych osób co łatwo sprawdzić czytając dowolną Konstytucję Rzeczpospolitej Polskiej.

    OdpowiedzUsuń
  4. Kłopot z Wami, facetami, jest taki, że nie zawsze Wam się chce przeczytać ze zrozumieniem. :)

    OdpowiedzUsuń