piątek, 15 stycznia 2010

Warszawska klęska żywiołowa


 ... zima, zima,
jaka tam zima! 
skoro jak majowy słowik śpiewa...
K. I. Gałczyński


Warszawa zimą wygląda jak w stanie klęski żywiołowej. A zdawałoby się, że w styczniu pod tą szerokością geograficzną śnieg to normalka. Tymczasem - nic z tego! Dla służb miejskich śnieg to żywioł wrogi i nieznany, którego nie potrafią okiełznać w żaden sposób. Przy mojej ulicy, a raczej uliczce, stosy śniegu na chodniku dochodzą do półtora metra, a na jezdni jest tylko nieco lepiej. Samochody parkują jak popadnie - w tym także na pasach ruchu. Teoretycznie, są tu dwa pasy, wiodące w jednym i tym samym kierunku, albowiem moja uliczka jest jednokierunkowa. Praktycznie jednak, od jakiegoś czasu owe dwa pasy zamieniły się w jeden, i to niemożebnie wąski, co powoduje ciągłe zatory i fundowaną przez wściekłych kierowców ponadnormatywną dawkę decybeli. Wszyscy trąbią i przeklinają - śnieg, parkujących, służby miejskie i siebie nawzajem. Armagedon.

W trudnej sytuacji są też ci, którym jakimś cudem udało się zaparkować na chodniku. Cud polegał bowiem na tak zwanym wyczuciu czasu, czyli zaparkowaniu ZANIM pojawił się wrogi żywioł w postaci śniegu. Sęk w tym, że kiedy ów żywioł już się pojawił, zrobił to znienacka i w takiej obfitości, że odkopywanie auta zajmuje wiele godzin. Przy okazji, zakopywane są auta sąsiednie (spróbuj na wąskim chodniku machać łopatą na tyle subtelnie, by nie podsypać śniegu pod samochód stojący obok!), co wydatnie zwiększa czas kolejnych odkopywań. I tak dalej.

Najgorzej zaś ma trzecia, na szczęście niezbyt liczna grupa użytkowników czterech kółek. Są to ci, którzy postawili samochód na chodniku przed klęską żywiołową, po czym beztrosko wyjechali na drugi koniec świata, ciesząc się, że udało im się dorwać bezpłatny kawałek parkingu w samym centrum Warszawy (moja uliczka ma właśnie taki przywilej - tu się za parkowanie nie płaci!). Ale się zdziwią! Bo kiedy wrócą, czeka ich koszt o wiele większy niż miesięczna opłata parkingowa na Okęciu. Śnieg wokół ich samochodów zastygnie w lodową górę, którą trzeba będzie rozłupać przy pomocy młota pneumatycznego. Chyba, że wrócą po roztopach, ale wtedy ich auta spłyną chyba do Wisły, zważywszy, jaka kupa śniegu je przykrywa.

Jeden taki samochód stoi dokładnie przed oknem mojej jadalni i od wielu dni obserwuję z niepokojem pomieszanym z satysfakcją (sama mam garaż podziemny), jak śliczne auto stopniowo zamienia się w śliczny, biały kopiec wielkości Kopca Kościuszki. Może powinnam, w odruchu chrześcijańskiego miłosierdzia, złapać za łopatę i go odkopać. Problem jednak w tym, że odkopując auto, zakopałabym albo chodnik, albo parkujący obok także porzucony wiele dni temu samochód dostawczy. Jego właściciel chyba by mi za to nie podziękował...

Reasumując, Warszawa zimą przypomina Nowy Jork z filmu "Pojutrze", a różnica jest tylko taka, że oni mieli dokąd uciekać ("Na południe - sugerował dzielny Denis Quaid - trzeba migrować na południe!"), a u nas na południu jest ponoć jeszcze gorzej. Poza wszystkim, górale mają takie ceny kwater, że lepiej już chyba machać u siebie łopatą. Albo pojechać metrem, pod warunkiem, że się chce dotrzeć na Kabaty lub Plac Bankowy, bo inne kierunki się na metro nie załapały.

Jedno jest pewne - kiedy Gałczyński pisał swoje "Sanie", jego kulig na pewno nie mknął ulicami Warszawy. Bo tu, wśród trąbienia klaksonów, na pewno nie usłyszałby "majowego słowika".

2 komentarze:

  1. A wyobrażasz sobie Beato, nieuchronnie czekające Was(nas) roztopy?
    Kup kalosze, kup kalosze...:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kalosze mam - po córkach. One jeszcze nie doceniają zalet tego obuwia. Ja już tak. :)

    OdpowiedzUsuń