czwartek, 28 stycznia 2010

Co jest, ku..., ja robię w kulturze!

Tak sobie czasem myślę, że zwykły śmiertelnik jak ognia powinien unikać spotkań oko w oko z wielkimi tego świata. Nie dlatego, że wielkość onieśmiela i sprawia, że szary człowiek czuje się jeszcze bardziej szary, ale dlatego, że "wielkość" (cudzysłów użyty świadomie) może się okazać małością, co skutkuje bolesnym rozczarowaniem. Spotkania tego typu mają jednak ogromny walor edukacyjny, dla którego warto pocierpieć.

Mnie się takie edukacyjne cierpienie trafiło wczoraj wieczorem. Umówiłam się z koleżanką w jednej z warszawskich galerii handlowych na kawę. Koleżanka utknęła w korku, więc znużona wyprzedażami, w których ciuchy po obniżce nadal mają cenę trzycyfrową, przycupnęłam przy kawiarnianym stoliczku. W chwilę potem, przy stoliku obok, czyli jakiś metr i trzy centymetry ode mnie, zasiadło dwóch panów. Jeden (wysoki przystojniak) wydał mi się znajomy, a kiedy drugi (niski przeciętniak) zaczął coś o płycie i koncercie, w mózgu otworzyła mi się stosowna klapka - wysoki przystojniak był artystą z gatunku tak zwanych aktorów śpiewających. Jego personaliów nie zdradzę z powodów, które za chwilę staną się jasne - grunt, że gość jest dosyć znany, obdarzony niezłą prezencją i miłym, ciepłym głosem.

Ten właśnie ciepły głos docierał do mnie bardzo wyraźnie (kawiarenka ciasna, stoliki wręcz pchają się na siebie), więc chcąc, nie chcąc, słyszałam każde słowo z toczącej się obok konwersacji. Hm, konwersacji... Raczej monologu, i to dosyć szczególnego. Zwłaszcza, jak na artystę, czyli bądź co bądź przedstawiciela tak zwanej elity kulturalnej. Brzmiało to mniej więcej tak: "Stary, ja pier..., nie masz pojęcia, co się teraz k..., porobiło! Ja śpiewam takie zaj... numery, a ten X zasuwa takie k..., badziewie i kasuje tyle pier... szmalu, że nie masz pojęcia!..."

Nie wiem, czy zacytowałam dokładnie, bo szczerze mówiąc, starałam się stolika obok nie słyszeć. Już po pierwszych dwóch zdaniach było jasne, że nasz artysta nie śpiewa piosenek, tylko numery, a w ogóle, to Wodecki  może się przy nim schować, bo zamiast śpiewać, opowiada na scenie dykteryjki, w dodatku wcale nieśmieszne, bo przecież  "k..., nie jest aktorem"! Przez chwilę korciło mnie, żeby zaprotestować, bo akurat ostatniego lata miałam okazję oglądać pana Zbigniewa Wodeckiego na scenie i nie dość, że śpiewał (i to jak!), to jeszcze grał (i to jak!), a opowiadane przez niego dykteryjki rozbawiły publiczność do łez. Ale dałam sobie spokój. Co będę facetowi dobre samopoczucie psuła.

Z ulgą powitałam przybycie koleżanki. Po czym... zmieniłyśmy lokal. Dawka bluzgów, którymi uraczył mnie pan artysta, pokryła moje zapotrzebowanie kwartalne. Kiedy pospiesznie opuszczałam mój stolik, doleciał mnie jeszcze ostatni akord tego koncertu: "Co jest, ku...! Ja robię w kulturze!"

3 komentarze:

  1. No coż - podejrzewam, że większość tych panów to jednak kabotyni bez podkładu. Kulturalnego.

    OdpowiedzUsuń
  2. Podkład to on miał - na twarzy. A może to był wynik wizyt w solarium? Tak czy siak, z kultura to faktycznie nie miało nic wspólnego.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kultura z górnej półki :)

    Ewa

    OdpowiedzUsuń