Parę tygodni temu, jadąc z córkami samochodem (a raczej stojąc w gigantycznym korku), usłyszałam płynące z radia podniosłe tony autorstwa Sergiusza Prokofiewa. O, te właśnie - pochodzące ze sceny balu u Capulettich. "Kto wie, co to za melodia?" - spytałam naiwnie. Córki zamieniły się w słuch, po czym młodsza, Basia, wykrzyknęła: "Ja wiem!" - i zrobiwszy dla efektu pauzę, wycedziła diabolicznym szeptem: "Mała... Czarna..."
Zatkało mnie - kompletnie nie wiedziałam, o jakąż to małą, a w dodatku czarną, chodzi mojemu dziecku, skoro Julia, choć niewątpliwie mała, na ogół tańczy w bieli. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że Basia cytuje... telewizyjną reklamę kawy, w której jakiś sprytny art director wykorzystał muzykę Prokofiewa. O, tempora! O mores! Reklama wdziera się do dusz naszych dzieci, zastępując kulturę i sztukę!
Dlatego, gdy tylko trafiła się okazja, natychmiast kupiłam bilety do Teatru Wielkiego na "Romea i Julię" - balet w trzech aktach, nie zważając na to, że rzeczone trzy akty oznaczają prawie bite trzy godziny na niezbyt wygodnych krzesłach. Ale co znaczy wygoda własnego siedzenia w porównaniu z misją ratowania duszy własnego dziecka?
Ratowanie duszy poszło nieźle. Spektakl okazał się całkiem udany, a nowe nabytki dyrektora Polskiego Baletu Narodowego, Krzysztofa Pastora, w postaci młodych tancerzy zza wschodniej granicy, dały naprawdę niezły efekt. Zarówno Wiktor Jaroszenko (Romeo), jak i Aleksandra Liaszenko (Julia) tańczyli jak marzenie, Anna Białecka (niania Julii) pokazała, co znaczy taniec komiczny, a tańczący Merkutia Paweł Koncewoj po prostu mnie zachwycił. Trzy godziny minęły jak sen jaki złoty.
Niestety, kiedy w pierwszym akcie zabrzmiały słynne takty balu u Capulettich, moja córka pochyliła się do mnie i z nieskrywaną satysfakcją syknęła mi do ucha: "Mała... Czarna..."
P.S. Ta dzisiejsza młodzież, to w ogóle jakaś taka mało romantyczna. Kiedy wychodziliśmy z teatru, Baśka spytała, o co właściwie chodziło z tym nagłym zmartwychwstaniem Julii, bo nie skapowała. Wyjaśniłam, że to była taka "ściema", bo Julia po prosu wzięła środek nasenny... "Ale beznadziejny plan!" - podsumowało moje dziecko. O, tempora! O, mores!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ja zaprosiłem sąsiada, który onegdaj zafundował mi bilet na mecz warszawskiej Polonii. Przyznał, że zrobiło to na nim wrażenie i przez całą drogę nucił "małą czarną". Nie mógł się uwolnić od tego motywu. Co człek, to osobna historia...
OdpowiedzUsuńNigdy nie byłam na meczu, ale podejrzewam, że po tego rodzaju spektaklu nuci się zgoła inne melodie. :) Tak, co człek, to osobna historia...
OdpowiedzUsuńHa! Z racji niesłychanie przyziemnych, nie mam dostępu do wysoko uduchowionych przejawów kultury. Ale monumentalną melodię lokalizuję haha - prawidłowo, ponieważ - haha - na widok reklam natychmiast wyłączam dźwięk. Metoda skuteczna, eliminująca wszelkie próby profanacji. :)
OdpowiedzUsuńreklama reklamie nierówna, a co kraj, to obyczaj... Proszę przełączyć na jakikolwiek kanał telewizji francuskiej, a tam tego typu reklam nie uświadczysz. To po prostu kwestia smaku, dbałości i odpowiedzialności za kraj. Jeśli chce się wychowywać nieuświadomioną masę, to można to robić, ale nigdy bezkarnie. To jednak zupełnie inny temat.
OdpowiedzUsuńW telewizji francuskiej widziałam mnóstwo irytujących reklam. Pamiętam zwłaszcza jedną, opiewającą zalety napoju o wdzięcznej nazwie Tang. Napój był żółty, robiony z rozpuszczonego w wodzie proszku i udawał sok pomarańczowy. A gość, który go pił, miał tak rozanieloną minę, jakby właśnie oświadczyła mu się Monica Bellucci (albo inna super-laska).
OdpowiedzUsuńBeato, ale jak oni pięknie oszukują... Wiadomo, że reklama to blaga. Jednak wolę, żeby mi ktoś to szeptał do ucha, albo mruszał, jak mój kot, zamiast wydzierać się, niczym kibic Legii.
OdpowiedzUsuń