Nigdy nie miałam złudzeń, jakoby cena i jakość pozostawały w prostej i zrozumiałej wzajemnej relacji. Kiedy ponad 20 lat temu w najbardziej znanym paryskim lumpeksie o wdzięcznej nazwie Tati kupiłam sobie białe, bawełniane ogrodniczki, za które zapłaciłam mniej niż za szklankę wody mineralnej, a które dopiero rok temu powędrowały do kontenera PCK, zrozumiałam, że brak metki o niczym nie świadczy. O tym, że jej obecność też niczego nie dowodzi, przekonałam się, gdy mi opowiedziano, jak to w Chinach szyje się ubrania, które następnie dzieli się na dwie kupki - do jednej doszywa się metki, dajmy na to, Pierre'a Cardin, a do drugiej nie. Pierwsze idą na eksport, gdzie sprzedawane są za ciężką kasę, a drugie - na lokalne targi.
Stąd też, ze sporą rezerwą odnoszę się do wszelkiego rodzaju marek czy innych brandów, których manifestacją jest stosowna metka i odpowiednio słona cena. I naprawdę, nikt mnie nie przekona (syn próbował wielokrotnie i bez powodzenia), że warto kupić koszulkę zwaną t-shirtem za stówę lub więcej. Podobnie, jak nikt mi nie wmówi, że kawa wypita w filiżance made by Versace smakuje lepiej niż w moim ulubionym fajansowym kubku. Powiem więcej, kawa w Versace mnie osobiście smakuje o niebo gorzej, bo trzymając w ręce takie cacko, myślę wyłącznie o tym, żeby go nie stłuc i doznania smakowe schodzą na dalszy plan. Wiem, bo raz mnie czymś takim uraczono.
Czasem jednak człowiek nie może się ot tak, zwyczajnie, uwolnić od marek i metek. Są bowiem dziedziny życia, w których zakupienie czegoś pozbawionego metki i marki jest prawie niemożliwe, a jeśli nawet możliwe, to mocno nieroztropne. Ostatnio się przekonałam, że taką dziedziną jest narciarstwo. Człowiek nie może iść do sklepu i powiedzieć "Poproszę narty". Jeśli by coś takiego zrobił, sprzedawca spojrzy na delikwenta, jakby mu na głowie wyrosły czułki, po czym spyta o markę. Ewentualnie, jeśli się zorientuje, że ma do czynienia z kompletnym dyletantem, sam zaproponuje mu kilka marek do wyboru, zachwalając ich właściwości. Heady, rossignole, dynastary, atomiki, fishery, salomony... A w każdej przynajmniej po kilka-kilkanaście typów: dla mężczyzn, dla kobiet, dla dziatek, dla początkujących, dla zaawansowanych, dla mistrzów olimpijskich, dla chudych, dla grubych, dla zdolnych, dla fajtłap... Kupujący musi precyzyjnie wpisać się w którąś z kategorii, a potem to już bułka z masłem.
No, nie całkiem. Bo proszę mi powiedzieć, czym się różnią narty "dla początkującej narciarki lubiącej jazdę rekreacyjną" od nart "dla niewymagającej narciarki, która chce się rozwijać"? Czy to się wzajemnie wyklucza? Czy narciarka lubiąca jazdę rekreacyjną (to ja! to ja!) może jednocześnie chcieć się rozwijać (byle nie za szybko!)? A może, biedactwo, nie powinna? Może planując ewentualny rozwój, powinna zakupić drugie narty, bardziej dostosowane do nowych wyzwań? Ot, zagwozdka. To samo z narciarskimi butami. Marki te same lub prawie te same. I mnóstwo parametrów, na które należy zwrócić uwagę. Buty sztywne, miękkie, pośrednie, dla narciarzy takich i śmakich, buty, które same skręcają i takie, które za cholerę skręcić ci nie dadzą.
Nic więc dziwnego, że zakup sprzętu narciarskiego to czynność mocno stresująca. Bo kiedy już człowiek z grubsza określi, do jakiej grupy narciarzy należy (np.początkująca narciarka, jeżdżąca rekreacynie, z naciskiem na rekreacyjnie, bo z tą jazdą to bym nie przesadzała), czeka go niewątpliwie szok w postaci ceny wybranego ekwipunku. W skrajnych przypadkach, za narty, buty, kijki, gogle, spodnie, kurtkę, rękawiczki, kask i dopasowaną do niego stosowną czapeczkę, a także absolutnie niezbędną bieliznę termiczną zapłacić można tyle co za średniej klasy samochód w posezonowej promocji.
I tu - dobra wiadomość! W sektorze sprzętu narciarskiego też istnieją promocje posezonowe. Wystarczy, że w styczniu poproszę o narty czy buty danej marki i typu, ale wyprodukowane rok wcześniej (czyli np. w grudniu ubiegłego roku), cena spada drastycznie - nawet i o 50%! Dzięki takim odkryciom, człowiek ze zwykłego nabywcy zmienia się wprawdzie w nabywcę-tropiciela, goniącego po sklepach realnych i wirtualnych za "poprzednim rocznikiem", ale zysk jest nie do przecenienia. Tym bardziej, że sprzęt ubiegłoroczny od tegorocznego różni się najczęściej jedynie kolorem szlaczka. A za oszczędność w wysokości 350 złotych naprawdę jestem w stanie przeboleć, że moje buty mają na sobie rzucik zielony (rocznik 2009) zamiast fioletowego (rocznik 2010). Nawet nazywają się tak samo: Charm 7, co dla mnie ma znaczenie kluczowe - w końcu nie ma to jak charm na stoku, nieprawdaż?
PS. Co do nart, to wciąż się waham między deskami o nazwie Harmony a nartami innej marki pod nazwą Sensation. Nie jestem bowiem pewna, czy bardziej chcę budzić na stoku sensację, czy może lepiej poruszać się harmonijnie. I z charmem!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Beato. sprzęt to , temat rzeka. Niestety, ale warto wydać na dobre ubrania i dobry sprzęt,nie tylko ze względu na charme ale i komfort i bezpieczeństwo, bo różnica to taka jak wypić kawe w kubku fajansowym i w drewninym czerpaku, lub steropianowym czy nawet plastikowym. Wierz mi to już lepiej z wojskowej menażki, bo choć charme zostaje. ;))
OdpowiedzUsuńTak, tak. Wiem, że trzeba. Narty marki "Narty", to już chyba tylko w muzeum można znaleźć. Zatem uginam się i kupuję, ale z uporem szukam rocznika 2009, bo naprawdę, za świadomość posiadania "nowej kolekcji" przepłacać nie zamierzam. "Stary rocznik" to jest właśnie ta moja wojskowa menażka. Nawiasem mówiąc, uwielbiam menażki. :))
OdpowiedzUsuńHmmm...:)
OdpowiedzUsuń