Od czasu do czasu mam - jak mawia moja starsza córka - fazę na porządki. Faza taka pojawia się rzadko i trwa krótko. Wykorzystuję więc te mgnienia oka, by pozbyć się z domu ton niepotrzebnych rzeczy, które jeszcze chwilę wcześniej wydawały się absolutnie niezbędne. Moja ostatnia faza przypadła na wczorajszy wieczór, a dotyczyła szafki z papierami. Wywalone na środek pokoju teczki, zeszyty, bruliony, notesy, kalendarze, koperty, kartki, karteczki i karteluszki utworzyły malowniczy stos, który - gdyby go podpalić - ogrzałby pół województwa mazowieckiego. Przez chwilę wydało mi się, że przejrzenie tego całego bogactwa wyrobów przemysłu papierniczego jest zadaniem ponad moje siły, ale dzielnie stawiłam czoła zniechęceniu, powtarzając sobie w duchu, że co mnie nie zabije, to mnie wzmocni.
Szybko też otrzymałam nagrodę w postaci odnalezionego kalendarzyka na rok 2004, który dawno temu uznałam za bezpowrotnie zaginiony, a znajdujące się w nim cenne zapiski - utracone na zawsze. Piszę to na wypadek, gdyby jakiś wydawca pragnął owe zapiski opublikować - otóż, są i czekają, ale proszę się pospieszyć, bo z doświadczenia wiem, że po porządkach rzeczy z reguły giną jeszcze szybciej niż przed.
W trakcie przeglądania mojego papierowego Mount Everestu spotkało mnie jeszcze parę innych miłych niespodzianek, jak na przykład: zdjęcie do paszportu, którego szukałam bity miesiąc, po czym zrobiłam sobie nowe; kartka, którą dostałam na 18. urodziny od pewnej dawno zapomnianej koleżanki; zaproszenie do Ambasady Francji na uroczystość wręczenia nagród dla laureatów konkursu na przekład literacki (rok 1989 - chyba byłam, ale pewności nie mam); kwit z pralni chemicznej o tajemniczym opisie "garsonka szara damska", której to garsonki w żaden sposób nie jestem w stanie sobie przypomnieć (może powinnam spytać męża?).
Nagle w ręce wpadło mi mocno wyblakłe, nadgryzione zębem czasu zdjęcie przystojnego faceta o zabójczo-melancholijnym spojrzeniu. Faceta, którego zna cała Polska, a w każdym razie ta jej część, która ogląda telewizję i chodzi do kina. Facet ten jest bowiem znanym aktorem. Na odwrocie zdjęcia zielonym flamastrem namalowane zostało przystrojone roślinnym ornamentem serce, a w jego środku figurował napis: "Beato, Beato, oby piękne było dla Ciebie nadchodzące lato." Data i podpis. Przypomniałam sobie - jakieś tysiąc lat świetlnych temu mój drogi ojciec wyciągnął pana Aktora z dosyć ciężkiego choróbska, a pan Aktor odwdzięczył się swoimi fotosami z dedykacją dla córek (moja Siostra też takie ma, z tym że Jej na pewno nie zginęło, bo Ona w papierach ma idealny porządek).
W chwilę potem pojawiło się inne wspomnienie - sprzed zaledwie kilku miesięcy. Czerwiec 2009. Sopot. Festiwal "Dwa Teatry". Wsiadam do hotelowej windy z koleżanką z radia, a w ślad za nami wsiada sławny aktor - "mój" pan Aktor. Koleżanka go zna, więc wita się i mnie przedstawia. Pan Aktor cmoka moją dłoń. A ja mam na końcu języka: "Przecież my się znamy!" W porę jednak przypominam sobie, że rzecz ma się nieco inaczej - to JA znam jego. On o moim istnieniu wiedział przez krótką chwilę, tysiąc lat świetlnych temu, gdy ozdabiał motywem roślinnym zielone serce na swoim fotosie. Ja przez wszystkie te lata zdążyłam przejść od fazy cielęcego zakochania, przez etap platonicznego uwielbienia jego talentu, po szacunek dla dokonań wielkiego pana Aktora. On zdążył pewnie podpisać tysiące fotosów, komponując mniej lub bardziej udane wierszyki w stylu "Katarzyno, Katarzyno, niech Ci zimą ciepło będzie pod pierzyną". Nasza "znajomość" jest wybitnie jednostronna i chwilowa.
Schowałam zdjęcie na dnie mojego "magicznego kuferka" - razem z kartką na 18. urodziny i zaproszeniem od attaché kulturalnego Ambasady Francji. Ciekawe, czy on mnie pamięta?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
On nie pamięta Ciebie,a Ty tego uroczego Naczelnego, który podarował Ci własną książkę z własną dedykacją, którą zakupiłam za złotych piętnaście :D
OdpowiedzUsuńE, ja tam przypuszczam, że ten attaché to mnie jednak pamięta. Był pod wielkim wrażeniem mojego przekładu sonetu Jeana de Sponde'a, bo nawet nie wiedział, że w panteonie renesansowych poetów Francja ma taką perełkę. ;)A co do tego "uroczego naczelnego", to ja go pamiętam - dokładnie na tej samej zasadzie, co pana Aktora. Ale "znane twarze" już tak mają, że je inni pamiętają. :)
OdpowiedzUsuńWitam serdecznie. Przeczytałam i przyznam sie szczerze,ze zmobilizowałaś mnie aby wreszcie też zrobic porządek nazbierało sie tego ale przez ten mróz ogarneła mnie "mania lenistwa" Obiecuje,że zrobie porządek;);). Beatko jestem bardzo dumna,że poznałam osobiście tak wspaniałą osobę. Pozdrawiamj.Ania ;);
OdpowiedzUsuńAniu, nie rób porządków! Zwłaszcza w papierach. To najkrótsza droga do melancholii. ;) Człowiek odgrzebuje stare zapiski, zdjęcia, kartki... Nad każdą spędza po pół godziny, wspominając okoliczności, w których taki karteluszek pojawił się w naszej orbicie. Wzrusza się całkiem niepotrzebnie, rozpamiętuje jakieś stare dzieje. A tak? Leżą sobie te papierzyska cichutko w szafie lub szufladzie, nie zawadzają, nie krzyczą i bardzo taktownie porastają kurzem i... pajęczyną niepamięci.
OdpowiedzUsuń