poniedziałek, 7 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Wypadki chodzą... także w Rydze


Od wypadku minął niecały tydzień. Teraz wreszcie mogę o nim opowiedzieć – po badaniach lekarskich mam już pewność, że wszystko jest w porządku i jedynym wspomnieniem po tym, co się wydarzyło, zostaną zdjęcia mojej zdeformowanej głowy. Ale nie uprzedzajmy faktów.

W dniu Wszystkich Świętych, wieczorem, pożegnałam moją starszą córkę, która po czterodniowej wizycie wracała do Warszawy. Rozstałyśmy się na przystanku. Ona jechała na dworzec autobusowy, ja – rowerem – na siłownię. Doświadczenie mnie nauczyło, że nic tak skutecznie nie tłumi bólu rozstania, jak porządne „złachanie” się na treningu. Ból fizyczny wypiera psychiczny i gra muzyka.

Zmierzałam sobie zatem niespiesznie do mojego klubu fitness. Pogoda paskudna – deszcz ze śniegiem i wiatr. No i ciemno - jak to w listopadowej Rydze o godzinie siedemnastej z haczykiem. Przy chodniku, którym zwykle jeżdżę, już niedaleko siłowni, od paru dni robotnicy grzebali się z jakimś wykopem. Od chodnika odseparowali go ogrodzeniem z żelaznych słupków i rozciągniętej między nimi grubej, niebieskiej folii. W chwili, kiedy przejeżdżałam koło ogrodzenia, dmuchnął wiatr, a najwyraźniej chybotliwa konstrukcja zwaliła się prosto na mnie.

Zdążyłam tylko krzyknąć „Jezus, Maria!” i wraz z rowerem runęłam na pobliski trawnik. Zanim wydostałam się spod parkanu i odnalazłam po omacku leżące na trawie okulary (o dziwo, całe), minęło parę dobrych sekund. Potem dotknęłam głowy i zamarłam. Na czole miałam pół grejpfruta.  Żelazny słup walnął mnie gdzieś między skronią a czołem. Zdjęłam rękawiczkę i pomacałam ponownie – nie było krwi, więc skóra cała. Ale ten guz…!

Do siłowni miałam bliżej niż do domu. W okolicy żywego ducha, nikogo, kto mógłby udzielić pomocy. Kompletnie nie wiem, jak, ale wytargałam rower spod leżącego ogrodzenia, wsiadłam i pojechałam. Muszę natychmiast przyłożyć lód – kołatało mi się w skołatanej głowie. Kiedy weszłam do klubu, urzędujący w recepcji młodzian mało nie zemdlał. Bez gadania poszukał worków z lodem – na szczęście, na siłowni trzymają w lodówce takie  przeznaczone dla sportowców, którzy sobie coś nadwyrężą. Pół godziny przeleżałam na kanapie, a oni zmieniali mi te worki. Ktoś zasugerował wezwanie karetki. Proszę mnie nie pytać, dlaczego odmówiłam. Pewnie na mózg mi padło.

Potem wróciłam do domu. Wieczór spędziłam z lodem na głowie, a noc z bandażem i opatrunkiem z maścią na opuchliznę. Rano guz miał już wielkość śliwki, ale za to czoło przybrało zielonkawą barwę, a oko pokryło się jaskrawym fioletem. Wyglądałam jak podręcznikowy przykład ofiary przemocy domowej. Koledzy z pracy zaciągnęli mnie do lekarza. Lekarz stwierdził, że miałam nieprawdopodobne szczęście, ale na wszelki wypadek zaordynował tomografię. Tomografia potwierdziła: nic mi się nie stało. Uffff...

Uratowała mnie Opatrzność i kaptur, który rzeczona Opatrzność kazała mi włożyć na głowę zaledwie na kilka sekund przed tym, jak wjechałam na feralną ścieżkę. Kaptur zamortyzował uderzenie. Gdyby nie on, na głowie, zamiast grejpfruta, miałabym pewnie Rów Mariański. Straty? Guz na czole, siniec na oku, siniaki na całym ciele, rana na kolanie (zauważyłam ją dopiero następnego dnia), zakrwawione dżinsy oraz wyraźne współczucie w oczach spotykanych na siłowni kobitek („Ta to ma życie! Chłop ją leje, bidulkę!”). Zyski? Żyję i mam się dobrze. Przez parę dni mój szef dopytywał się z troską, jak się czuję. Oko mam wprawdzie nadal fioletowe, ale już trochę zbladło. Niedługo o wszystkim zapomnę.

Na pamiątkę zrobiłam swojej niesamowitej twarzy kilka fotek. Ale nie liczcie na publikację – za drastyczność przekazu usunięto by mi bloga.

Pa! Ryżanka.

3 komentarze:

  1. Makijaż miałaś darmowy, ale ten ból to raczej też niskim kosztem zdobyłaś.;-) Nic nie piszesz o biednym rowerku, ten chyba ucierpiał strasznie?

    OdpowiedzUsuń
  2. Rowerek przeżył. Trochę skrzypi, ale ponieważ i tak już zima, z przeglądem poczekam do wiosny. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ważne że skończyło się "lekko.;-)

    OdpowiedzUsuń