niedziela, 9 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Odkrywania Łotwy ciąg dalszy


Zostałam zaproszona na wycieczkę. W piątek koleżanka Łotyszka powiedziała, że organizuje mini-wypad poza Rygę, w jej rodzinne strony. Kolega Fin zapewnia transport, a ja i kolega Brytyjczyk mamy zapewnić miłe towarzystwo. Dodatkowe, rzecz jasna, bo kolega Fin też to kryterium spełnia. Pomimo katastrofalnej prognozy pogody (opady ciągłe przechodzące w uporczywe), nie wahałam się ani chwili. Perspektywa opuszczenia na kilka godzin mojego "przytulnego" mieszkanka była pokusą nie do odparcia.

Pod koniec dnia okazało się, że nie jest to li i jedynie wyprawa krajoznawcza. W programie są bowiem odwiedziny u babci koleżanki połączone ze świętowaniem jej (babci) imienin. Zrobiło się poważnie. Na imieniny z gołą ręką iść przecież nie wypada. Zatem w drodze do domu zahaczyłam o Rimi, gdzie zakupiłam potrzebne ingrediencje, po czym cały wieczór spędziłam na pieczeniu szarlotki, modląc się, żeby cholerna kuchenka gazowa raczyła nie przypalić mi prezentu. 

Modlitwa została wysłuchana i w sobotni poranek ja i szarlotka zapakowałyśmy się do samochodu kolegi. Po drodze zabraliśmy resztę towarzystwa i - hajda na wschód, ku historycznej krainie Liwonii. Czyli ku Inflantom. 

Naszym zasadniczym (imieninowym) celem było miasteczko Madona. Nazwa nie ma nic wspólnego z Najświętszą Panienka, tylko pochodzi od niemieckiego słowa Madohn, którego znaczenia nie udało mi się ustalić. W samym miasteczku nie ma zgoła nic intersującego, poza babcią koleżanki, ale o tym za chwilę. Po drodze jednak odwiedziliśmy kilka miejsc, o których warto wspomnieć.

Na pierwszy ogień poszła najwyższa góra Łotwy. 


Tak, właśnie ta. Trzysta jedenaście i sześć dziesiątych metra. Siedem minut spaceru. Zero zadyszki. Pełen sukces. Jedyną trudność stanowił deszcz (faza uporczywa), ale zważywszy na krótki dystans, udało nam się kompletnie nie przemoczyć. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że na górce tej znajduje się wyciąg narciarski i podobno ktoś tam nawet zimą przyjeżdża, żeby pozjeżdżać. Właściwie to chyba coś w sam raz na moje umiejętności narciarskie, więc kto wie...

Potem był dwór Marcienas Muiža, w którym obecnie znajduje się hotel i spa. Pałacyk z zewnątrz prezentuje się bardzo elegancko - odnowiony w pierwotnym stylu neorokokowym. Jego historia jest dosyć burzliwa - właściciel, niemiecki baron Woldemar von Maidel, osobiście go podpalił, gdy w 1918 roku zbliżali się Sowieci. Sam zaś po szlachecku palnął sobie w łeb. Dziś przyjeżdżają tam pary na romantyczne weekendy i podejrzewam, że nie zawracają sobie głowy ponurą historią odnowionych murów.



Kiedy zwiedzaliśmy dwór von Maidelów, zadzwonił telefon koleżanki. Gdy skończyła rozmowę, zakomenderowała: Zmiana planów! Telefonowała jej mama i przypomniała, że w okolicy jest "miasto upiorów", czyli porzucona przed laty sowiecka baza, w której podobno produkowano czołgi. Jedziemy!

O tym, że zbliżamy się do bazy, przekonaliśmy się, kiedy skończył się asfalt, a zamiast niego pojawiły się betonowe płyty. "Dla czołgów" - lakonicznie poinformował kolega, który odsłużył dwie zmiany w Afganistanie, więc pewnie wie, co mówi. Wkrótce między drzewami ujrzeliśmy resztki tego, co kiedyś było miasteczkiem. Widok dosyć przygnębiający, zwłaszcza, gdy się wysiądzie z samochodu i zagłębi w dawne uliczki, które już przegrały walkę z naturą. Krzaki, gruz, ruiny, śmieci... Upiorne to "miasto upiorów". Najwyraźniej nikt nie ma pomysłu, co z tym reliktem niezbyt lubianej przeszłości zrobić. I tak sobie stoi i obraca w ruinę, a w międzyczasie służy za śmietnisko okolicznej ludności.



Ostatnim punktem turystycznym naszej wyprawy był zamek Cesvaines. Wybudowany pod koniec XIX wieku przez - a jakże - niemieckiego barona Emila von Wulfa. W stylu - jak podają przewodniki - wybitnie eklektycznym, co widać na pierwszy rzut oka. Trochę gotyku, trochę renesansu, w sumie eklektyzm. Ale udany. Wszystkie te wieżyczki, balkoniki, frontony układają się w harmonijną całość. Budowlę wykonano z szarego kamienia, z masywną, okrągłą wieżą, co nadaje jej wygląd średniowiecznej fortecy. Zły los dopadł zamek dopiero w XXI wieku - w 2002 roku wybuchł pożar, który strawił znaczną część dachu. Z dużym trudem nareperowano największe szkody, założono prowizoryczny dach i... tak zostało. W środku zamek niszczeje, dawne freski odłażą razem z tynkiem, ściany pękają. Na górnym piętrze nie ma podłóg i w ogóle całość w środku sprawia wrażenie dosyć przygnębiające. Dyżurujący w zamku kustosz/kasjer, kiwał głową z rezygnacją - brak środków. Ale nie traci nadziei. Może jakiś bogaty inwestor zrobi tu hotel? Może...


Na pociechę pozostaje wspaniały widok z wieży.



Ale wszystkie te atrakcje zbladły wobec tego, co czekało nas w rodzinnym domu naszej łotewskiej koleżanki. Urocza, bardzo rozmowna babcia, przemiły, raczej milczący dziadek, obiad z kilku dań, deser z malin z własnego ogródka (tak, mają tu maliny, które owocują w październiku - widziałam, zbierałam, jadłam prosto z krzaka). Rozmowy po angielsku i łotewsku, z tłumaczeniem po drodze. Toast wznoszony w kilku językach na raz. I wspaniała, prawdziwie rodzinna atmosfera, w której przestałam się bać, czy moja szarlotka nie okaże się do niczego nieprzydatnym gniotem. Okazała się zjadliwa, co kolega Fin ujął z właściwą Finom powściągliwą życzliwością - "nie musisz się wstydzić". Odjeżdżaliśmy zaopatrzeni w prezent w postaci jabłek z własnych jabłoni.  Z żalem, ale i z zaproszeniem na kolejne odwiedziny - dziadek ma imieniny w listopadzie.

Kiedy jechałam na Łotwę, uprzedzano mnie, że Łotysze to powściągliwy i zamknięty w sobie naród. Ten kto to mówił, najwyraźniej nie był w Madonie i nie jadł malin z babcinego ogródka!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz