piątek, 11 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Ten sam dzień, różne święta



Jedenasty listopada AD 2016 zaczął się dla mnie bardzo wcześnie. Obudziłam się o piątej rano i - wierzcie lub nie - pchana nieodpartym impulsem, pognałam do szuflady, w której trzymam różne użyteczne rzeczy, takie jak igły, nici, sznurki, kawałki wstążki, nóż fiński (nigdy nic nie wiadomo), latarkę i komplet świec (kto wie, kiedy prąd wyłączą), linkę do wieszania prania i takie tam. Nagle dopadła mnie bowiem myśl, że dziś Dzień Niepodległości, a ja - gapa - nie mam biało-czerwonej rozetki. Więc jak się, do licha, pokażę w pracy?! Łotysze od kilku dni paradują z przypiętymi do ubrania wstążkami w swoich barwach narodowych, a ja co? Mając do dyspozycji wyłącznie biały sznurek i kawałek czerwonej wstążki, wyprodukowałam coś w rodzaju rozetki i dumnie przypięłam do piersi (no dobra, do bluzki, ale do piersi brzmi bardziej uroczyście). Tak wystrojona, pomaszerowałam do pracy, po drodze zakupiwszy wielki sernik, żeby koledzy mogli wraz ze mną uczcić moje narodowe święto. Wiedziałam zresztą, że dziś swoje święto mają też Łotysze, ale nazywa się ono Dniem Zwycięstwa, o czym za chwilę.



Okazało się, że łotewscy gospodarze też postanowili swoje święto uczcić czymś więcej niż kokardą, więc gdy zebraliśmy się na wspólną uroczystość, na stole, obok mojego sernika, piętrzyły się stosy różnych łotewskich słodkości. Po stronie łotewskiej do przemówienia wyznaczony został nasz security officer. Z zadania wywiązał się sumiennie, dzięki czemu wszyscy się dowiedzieliśmy, że łotewskie święto zostało ustanowione na pamiątkę listopada 1919 roku, kiedy to po różnych kolejach losu, pogoniwszy najpierw ostrzących sobie na nich zęby Sowietów, Łotysze musieli pogonić także i Niemców, którym zaświtało, że Łotwa mogłaby być ich. Germańcy pogonieni zostali skutecznie, stąd Dzień Zwycięstwa. Innymi słowy, nasz 11 listopada jest o rok starszy.

Potem przyszła kolej na mnie. Walnęłam przemówienie z wątkiem kombatanckim, wspominając nielegalny marsz z pochodniami przez Krakowskie Przedmieście, w którym w czasach głębokiego komunizmu wzięłam udział wraz z moją drużyną harcerską. I tak się przy tym (przemówieniu, nie marszu) wzruszyłam, że chwilami głos mi drżał jak te pochodnie na wietrze. A gdy skończyłam tę moją nieco nieskładną mowę patriotyczną, security officer powiedział, że oni mają taką tradycję... W Dniu Zwycięstwa, wieczorem, ludzie przychodzą na bulwar nad rzeką, gdzie zapalają świece i pochodnie, żeby uczcić poległych w tamtej wojnie.

Nie mogłam nie pójść. Zaraz po pracy pognałam do domu i z mojej zaczarowanej szuflady wyjęłam świeczkę (ha!). Potem, walcząc z coraz mroźniejszym wiatrem, przemaszerowałam przez most, by po drugiej stronie rzeki zobaczyć coś niesamowitego. Cały mur wokół pałacu prezydenckiego otulono specjalną siatką z drutu. Na tej siatce płonęły setki, może nawet tysiące świec i zniczy. Tłum ludzi schodził się ze wszystkich stron - rodziny, pary, grupki. Każdy ze świecą lub pochodnią. Z chwili na chwilę mur pałacu robi się coraz bardziej świetlisty, jakby płonął kolorowym płomieniem. Pochodnie i znicze ustawiane są też na chodnikach i balustradach, wtykane w śnieżne zaspy. Festiwal światła i pamięci.



Zapaliłam swoją świeczkę. Stoi tam, pomiędzy setkami innych, i płonie na cześć moich własnych, ojczystych bohaterów.Wracając przez most, nuciłam Legiony.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz