środa, 23 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. Family photo, czyli fajnie być mikrego wzrostu


Tydzień mnie nie było. To znaczy, byłam, ale gdzie indziej. W sumie, w kilku miejscach, w krótkim czasie. Delegacja połączona z błyskawicznym urlopem, który spędziłam między wizytami u lekarzy i w urzędzie skarbowym a spotkaniami z kilkorgiem przyjaciół - zbyt nielicznymi, jak na potrzeby mojego stęsknionego serca. Bo, oczywiście, na pierwszym miejscu była rodzina, z którą próbowałam spędzać czas na akord, ale szybko się okazało, że się nie da. Jeśli jakiś fizyk czy inny geniusz wykombinuje sposób, by rozciągać czas jak gumę, zyska moją dozgonną wdzięczność, oczywiście pod warunkiem, że to ja będę decydować, który czas się rozciąga, a który niech sobie płynie zgodnie z prawami natury.

Tak czy siak, w ciągu tygodnia zaliczyłam Łódź, Warszawę i Wilno. Z Łodzi przywiozłam odkrycie, że tamtejsze kamienice na Piotrkowskiej nie ustępują pięknem tutejszej secesji, a także świadomość, że w XXI wieku, w centrum Europy nadal zdarzają się kłopoty z dostawą energii elektrycznej i cała dzielnica może nagle zostać pozbawiona światła. Z Warszawy - głównie nieustającą tęsknotę, zachwyt nad odrestaurowaną Halą Koszyki oraz informację, że na sąsiedniej ulicy budują kolejny, gigantyczny biurowiec (właśnie trwają prace ziemne). Z Wilna - mocne postanowienie, że muszę tam wrócić, najlepiej wiosną, bo teraz pierońsko zimno, a z wizyty turystycznej sprzed kilku lat pamiętam tylko Ostrą Bramę, cmentarz na Łyczakowie i kościół św. Pawła.

Oczywiście, zarówno Łódź, jak i Wilno oznaczały głównie działania na polu zawodowym, zatem z obu miast przywiozłam też przekonanie, że stres przed występem publicznym zostanie ze mną do końca moich dni, niezależnie od tego, jak wiele jeszcze konferencji i seminariów przyjdzie mi "obsłużyć". Pomimo podróży różnymi środkami transportu (z dostępnych, nie zaliczyłam jedynie wodnego), tym razem udało mi się wszędzie być na czas, co ostrożnie interpretuję jako odwrócenie złej, brukselskiej passy.

No i znów jestem w Rydze. Mieszkanie przywitało mnie wyniosłym chłodem,  bo przed wyjazdem zakręciłam kaloryfery, a także kompletnie pustą lodówką, jako że zakupy przed podróżą uznałam za głupotę. Nie wzięłam tylko pod uwagę, że powrót nastąpi bardzo późnym wieczorem i trzy cebule oraz resztka nadpsutego twarogu będą moją powitalną kolacją. W takich razach bardzo się przydaje trening z cyklu zwycięstwo ducha nad ciałem, a także mocny napar z melisy na sen.

Za to dziś w pracy - niespodzianka. Nasze biuro odwiedziła pewna Bardzo Ważna Osoba. Zostałam o tym powiadomiona między pisaniem raportu z delegacji a odpowiadaniem na tysiąc mejli, które spłynęły do mojej skrzynki podczas nieobecności adresatki (automatyczna odpowiedź, że mnie nie ma, jakoś nie zniechęciła licznych nadawców, uporczywie ślących kolejne mejle). Kierownictwo poinformowało nas, że zrobimy sobie z Bardzo Ważną Osobą rodzinną fotkę. Pogratulowałam sobie intuicji, która kazała mi przyodziać się w miarę elegancko, w odcieniach czerni i bieli - w sam raz do kolorowego zdjęcia.

Ustawiono nas w trzech rzędach, bo inaczej nie zmieścilibyśmy się w kadrze. I tu dochodzę do sedna. Otóż okazało się, że jednak są jakieś korzyści z posiadania mikrej postury. Jako jedna z najniższych w firmie wylądowałam w pierwszej linii. Nie, nie bezpośrednio obok Bardzo Ważnej Osoby - tę pozycję zajął pewien kolega, którego z nazwiska nie wymienię, a który mierzy z metr osiemdziesiąt. Nie bądźmy jednak małostkowi. Poza wszystkim, z doświadczenia wiem, że takie zdjęcia lądują tam gdzie większość - w jakiejś bardzo rzadko odwiedzanej szufladzie lub na dawno zapomnianym twardym dysku.

A kim była Bardzo Ważna Osoba, i tak Wam nie powiem. Ściśle tajne!

Pa! Ryżanka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz