środa, 9 listopada 2016

Moja Ryska Przygoda. W ruskom tieatrie, czyli inny wymiar kultury


Od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem odwiedzenia tutejszego Teatru Rosyjskiego (TR). Hamowały mnie obawy, że wizyta u rosyjskiej Melpomeny skończy się na tureckim kazaniu, więc odkładałam z tygodnia na tydzień. Ale, jak to w życiu i Rydze bywa, zdecydował przypadek. W poniedziałek do mojego biura wkroczył Rolf (Brytyjczyk pochodzenia norweskiego), pytając nieśmiało i bez większego przekonania: "Czy ktoś tu mówi po rosyjsku?" Nie wyrywałam się, bo "mówi" to niezupełnie to samo, co "trochę rozumie". Ben, czyli Brytol z biurka obok, odpadł w przedbiegach, a Dace - Łotyszka czujnie spytała "A co?"

Okazało się, że Rolf ma bilet do TR, którego nie wykorzysta, bo firma kurierska przywozi jego dobytek z JuKej, więc został uziemiony w domu. I proponuje ów bilet komuś, kto jest w stanie zrozumieć mowę Tołstoja. Dace rzuciła okiem do kalendarza i oświadczyła, że niestety ma lekcję malarstwa. Ja żadnej lekcji nie miałam, choć być może powinnam, zatem uznałam, że w sumie wizyta w TR z powodzeniem może służyć za działalność edukacyjną. Dodatkową atrakcją był fakt, że to TR nie pójdę sama, ale w towarzystwie kolegi Włocha, który - podobnie jak Rolf - studiował rosyjski. Dodam, że obaj studiowali też polski, co wprawia mnie w nieustający zachwyt pomieszany ze zdumieniem.

Zatem wczoraj poszliśmy zmierzyć się z naszym rosyjskim. Sztuka niejakiej Tokarewej, współczesnej dramatopisarki sowiecko-rosyjskiej, o wiele mówiącym tytule Liubit'. Znaczy "Kochać". Pomyślałam, że temat uniwersalny, co wydatnie zwiększa szanse na zrozumienie treści. Jak się okazało - słusznie. Kto by nie zrozumiał opowieści o tym, jak młodziutkie dziewczę zakochuje się w swoim dwa razy starszym, żonatym i dzieciatym nauczycielu muzyki, który to przedmiot afektu okazuje się Felicjanem Dulskim w sowieckim wydaniu. Przy czym jego małżonka nie ma nic wspólnego z Anielą Dulską, bo jest kobietą wprawdzie prostą, ale o głębokiej mądrości życiowej, która wielbi swojego beznadziejnego męża bezgranicznie, ale dobrze zna jego słabości i pewną ręką holuje przez życie.

Tak sobie spojleruję beztrosko, bo primo, i tak nie obejrzycie, a secundo, nawet jeśli, to zakończenia nie zdradzam. Podsumowując, sztuka niezła, zagrana lepiej niż dobrze, może nie na ochy i achy, ale na czwórkę z małym minusem - owszem. Dobra, minus skreślam - części dialogów nie załapałam, więc muszę być bardziej wyrozumiała.

Ale najciekawsze wydarzyło się poza sceną. Najpierw we foyer. Mają tam, obok prowadzących do sali schodów, podest z jakąś rzeźbą i ekranem, na którym wyświetlają się zapowiedzi repertuaru. Przy podeście ustawiła się rosła blondyna w powłóczystej, świecącej sukni, z fryzurą Świtezianki i bardzo odważnym makijażem. Naprzeciwko blondyny zajął pozycję dżentelmen z aparatem. Cyk, cyk, cyk. Fotka za fotką. Niby nic takiego - sama mam fotki w różnych ryskich przybytkach kultury. Ale pozy, które przybierała blondyna - Cindy Crowford wysiada! Tak, wiem, że Cindy to emerytka, ale po pierwsze, blondyna też była w wieku mocno emerytalnym, a po drugie, jeśli chodzi o światowe wybiegi, jestem bardzo nie na czasie.

Wspomnienie blondyny zbladło jednak bardzo szybko. Kiedy podniosła się kurtyna, siedzące z mojej lewej strony dwie panie w wieku - tak na oko i po ciemku - balzakowskim, zaczęły szeptać. Szeptały i szeptały, przez co zupełnie nie mogłam się skupić na dialogach. Siedzący przed nami pan najwyraźniej także nie, bo odwrócił się i uprzejmie poprosił o ciszę. Charaszo, charaszo - usłyszał, przy czym charaszo okraszono, nie wiedzieć czemu, chichotem. Szepty, bynajmniej, nie ustały, po czym rozległ się szelest - jedna z pań grzebała w przepastnej torbie. A kiedy przestała grzebać, w jej reku pojawiła się... flaszka. Nie żadna tam "małpka" - pełnowymiarowa flacha. I obie damy zaczęły się raczyć z gwinta. Po zapachu sądząc, nie była to lemoniada.

Było to o tyle zaskakujące, że w ryskich teatrach (także w operze) alkohol dostępny jest na przerwach w ilościach dowolnych, z czego publika korzysta często i gęsto. Kolejki do baru ustawiają się, jak tylko kurtyna opadnie. W tym wypadku jednak oferta teatralnego bufetu była dla pań nieatrakcyjna. Gadały i popijały przez cały pierwszy i drugi akt. W trzecim nie wytrzymałam i poinformowałam je stanowczo, że wolałabym słuchać dialogów niż ich komentarzy. Dama obok, bardzo już pod wpływem, wydarła się na mnie na całe gardło, po czym, na znak protestu, opuściła widownię, przepychając się przez pół rzędu. Jej kumpela od flaszki wytrwała piętnaście minut dłużej i powtórzyła manewr koleżanki.

Sądząc po reakcji okolicznej publiczności, był to przypadek odosobniony, a nie typowe zachowanie widzów TR. Żeby to sprawdzić, pójdę raz jeszcze. Przy okazji zweryfikuję też inną obserwację - otóż publiczność sporo się śmiała. Ja jakoś nie. Owszem, tu i tam trafił się zabawny dialog, ale ogólnie - przygnębienie przechodzące w rozpacz. Więc jedno z dwojga - albo mam całkiem odmienne poczucie humoru, albo zrozumiałam zdecydowanie mniej niż mi się wydawało. Albo... Kto wie, może rzędy z tyłu też po cichu wspomagały się flaszką. Bo przecież biez wodki nie razbieriosz.

Pa! Ryżanka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz