niedziela, 16 października 2016

Moja Ryska Przygoda. Urodziny na obczyźnie, czyli Kemeri odsłona druga


W zasadzie, na Łotwie obchodzi się imieniny. Zwyczaj obchodzenia urodzin przywlekli Sowieci, więc - jak mnie poinformowali tubylcy - urodziny obchodzą tu głównie rosyjskojęzyczni. Natomiast w mojej firmie, jako że jest ona z gruntu międzynarodowa, obchodzi się właśnie urodziny. "Obchodzi się" oznacza, że w dniu urodzin delikwenta zbieramy się, by gremialnie dać wyraz sympatii, złożyć życzenia i odśpiewać gromkie Happy birthday to youuuuuu! Na szczęście, pion kadrowy nie informuje, którąż to wiosnę świętuje jubilat(ka), i nikt taktownie takich pytań nie zadaje.

Mnie ufetowano w piątek. A że wiedziałam, co się święci, w pożyczonej od koleżanki formie do ciasta, w trudzie i znoju upiekłam sernik. Trud i znój wynikały głównie z tego, że nie posiadam stosownych urządzeń kuchennych, takich jak na przykład mikser, więc ser ugniatałam widelcem, który posłużył mi także do ubicia białek. W sumie, pod koniec "Operacji Sernik" rąk nie czułam, za to wiedziałam dokładnie, jak musiały się czuć nasze babki, piekąc dla kilkunastoosobowej rodziny. Na szczęście, wypiek się udał i koleżeństwo zjadło z wyrazami uznania. Przy okazji, z przemówienia naszego wicedyrektora dowiedziałam się, że tego samego dnia co ja urodziła się cała kupa sławnych i niezwykle utalentowanych osób, co wróży mi przyszłość więcej niż świetlaną. Biorąc pod uwagę mój wiek, zastanawiam się, czy ta wróżba nie jest aby już trochę przeterminowana.

Ale to był dopiero początek hucznych obchodów. Bo w ramach prezentu-niespodzianki do Rygi zawitał mój Pan i Władca. Przywiózł mi siebie oraz cudnej urody ocieplane kaloszki, które zapewne uratują mi życie podczas ryskich ulew i roztopów. Weekend zapowiadał się więc bosko, tym bardziej, że prognoza była z serii "wyż słoneczny, acz chłodny". Co tam jednak chłód! Byle nie lało! No i nie lało. W sobotę z rana przywitało nas wspaniałe słońce na krystalicznie czystym, błękitnym niebie. Aura w sam raz na wyprawę do Parku Narodowego Kemeri.


Tym razem wybraliśmy trasę pod nazwą Green Dune Walking/Cycling Trail. Wędrówka lasem sosnowym, świerkowym, mieszanym. Po bagnach, trzęsawiskach i rozlewiskach, kładkami przez jezioro, wśród gęstej trzciny... Cisza i spokój. Ni żywego ducha. Poza nami, jakimś samotnym jastrzębiem, który nam uparcie kwilił nad głową, oraz dwoma dostojnymi łabędziami na jeziorze Kanieris. Zero komarów (wyż arktyczny znad Skandynawii). Wybraliśmy trasę najdłuższą z możliwych, jakieś 15 kilometrów ze stacji kolejowej Kemeri do wioski Lapmeżciems, skąd teoretycznie (informacja z sieci) mieliśmy złapać autobus do Rygi. Praktyka rozminęła się z teorią i autobus podejrzanie długo nie przyjeżdżał. PiW wysłał mnie na skraj drogi, żeby złapać stopa. Tłumaczenie, że dnia poprzedniego skończyłam nieco ponad 18 lat i niestety na takie laski kierowcy nie lecą, jakoś go nie przekonało. Na szczęście, pewien kierowca pięknej beemwicy albo nie dojrzał, kto macha, albo mu było wszystko jedno, albo poczuł nieodpartą litość, i z wdziękiem zahamował, ratując mój nieco nadwyrężony honor.


By zaliczyć cały park Kemeri, pozostała mi jeszcze chyba tylko jedna trasa - niecałe 4 kilometry przez torfowisko, czyli tzw. Great Kemeri Bog Boardwalk. Podobno niezwykle malownicza, choć doprawdy nie wiem, czy może być jeszcze piękniej niż na Green Dune. Jak mawia moja sąsiadka: pożywiom, uwidzim. Byle do wiosny!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz