czwartek, 8 grudnia 2016

Moja Ryska Przygoda. Mastier priszoł i poszoł


Nieszczęścia, jak powszechnie wiadomo, chodzą stadami. Skoro zatem spadł mi na stopę telewizor, musiało się wydarzyć coś jeszcze. Prawo Murphy'ego zmaterializowało mi się w postaci płynnej. W niedzielę rano odkryłam  na podłodze w kuchni kałużę wody. Po drobiazgowym śledztwie okazało się, że woda wycieka z pralki. Co ciekawe, z pralki, która od trzech dni stała bezczynnie. A tu nagle, ni z gruchy ni z pietruchy, bęben pełen wody. Cuda, panie, cuda. Nagle uświadomiłam sobie, że instalacja wod-kan zaczęła ostatnio wydawać podejrzane odgłosy - takie mało wdzięczne, za bardzo dźwięczne gul, gul, więc może istnieć jakiś związek.

Debata w składzie ryżanka (ja) i dwoje paryżan (moi goście) zakończyła się mało odkrywczym wnioskiem, że trzeba powiadomić właścicielkę. W międzyczasie osuszyłam bęben, a do rur wsypałam tak zwanego "kreta", zalałam wodą i postanowiłam poczekać do dnia następnego. A nuż zdarzy się kolejny cud i woda się nie pojawi?

Niestety, cudu nie było. Nie zwlekając, powiadomiłam mejlowo właścicielkę mieszkania. Reakcja nadeszła błyskawicznie - najwyraźniej wizja zalanej kuchni podziała piorunująco (pioruny i błyskawice mają jednak ze sobą wiele wspólnego). Otrzymałam informację, że master will come tomorrow, co bardzo mnie ucieszyło, choć do końca nie byłam pewna, co oznacza ów "master". Ponieważ jednak "master" brzmi kompetentnie niezależnie od dziedziny, którą się zajmuje, postanowiłam zaufać i nie drążyć, czy gość bardziej zna się na pralkach, czy na rurach.

Zatem szóstego grudnia dostałam prezent mikołajkowy w postaci "mastera". Sęk jednak w tym, że on nie wiedział, że jest "masterem". On był "meistarsem". A w najlepszym razie "mastierom". Był bowiem, jak łatwo się domyślić, Łotyszem mówiącym po łotewsku oraz rosyjsku. Ale, niestety, nie po angielsku. I weź tu takiemu wytłumacz, że pralka nie była używana, woda się zebrała w cudowny sposób, wysuszona, zbiera się nadal, a rury robią gul, gul, gul.

Przeszłam sama siebie. Zwłaszcza, kiedy "mastier" zażądał piły lub ząbkowanego noża, żeby upiłować kawał rury. Moja konwersacja z sąsiadką na ten temat powinna przejść do historii komunikacji. Nóż się znalazł, rurę ucięto, po czym "mastier" poinformował mnie, że "tiepier wsio w pariadkie" (znaczy się, szafa gra). I "poszoł".

Niestety, szafa może i grała, ale woda nadal się lała, o czym przekonałam się rankiem dnia następnego. Tym razem zostałam przez właścicielkę poinstruowana, że "master" do mnie zadzwoni. Zadzwoni?! I ja mam z nim konwersować telefonicznie?! Moje uniesienie zdało się na nic - "master" czy tam "mastier" przyjść nie mógł, ale mógł łaskawie wykonać telefon. W ten oto sposób poinstruował mnie, że mam zakręcić pod zlewem pewien mały kurek, a wtedy będzie cacy. Tylko mam go nie urwać!

Zakręciłam. Nie urwałam. Noc przespałam niespokojnie. Rano było sucho. Alleluja! Na wieczór zaplanowałam pranie. Wróciłam przed godziną. W pralce woda. Kurek nadal zakręcony. Wysłałam "mastierowi" ("mastieru"?) przez WhatsApp dwie fotki - kurka pod zlewem i wody w pralce, a właścicielce rozpaczliwego maila z pogróżkami. Oboje milczą dyplomatycznie. Zbliża się weekend...

Pa! Ryżanka

PS. Przed chwilą przyszli zaalarmowani przez właścicielkę sąsiedzi. Jedyna korzyść, to praktyka językowa. Wobec pralki okazali totalną bezradność. Poradzili zakręcić wszystkie możliwe kurki. Wkrótce będę bez wody.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz