środa, 25 grudnia 2013

Święta w Tyrolu, czyli z pamiętnika pechowej narciarki


Sobota, 21 grudnia 2013
Szczęśliwie dojechaliśmy. Wprawdzie po ciemku i trochę błądząc, ale mogło być gorzej. Na przykład, mogło być ślisko, a wtedy zupełnie nie mam pojęcia, jak udałoby nam się podjechać pod tę górę, na której stoi "nasz" dom. A podobno miała być łagodna!

Dom jest przyjemny, mieszkanko także. Niestety, kominek, na który tak się cieszyłam, okazał się piecem o archaicznej konstrukcji, który, jak się w nim nieumiejętnie rozpali, może znienacka eksplodować. Nasza gospodyni powtórzyła mi to trzy razy - dwa po niemiecku i raz po angielsku, a potem jeszcze napisała mailem. Teraz żyję w strachu, że coś zrobimy nie tak i piec wybuchnie, kończąc nasze urocze wakacje w sposób nagły i drastyczny.

Niedziela, 22 grudnia 2013
Pogoda piękna, stoki niedaleko, tras od groma. Szkoda tylko, że tak dziwnie oznaczone. Te, które tu są niebieskie, gdzie indziej z pewnością byłyby czerwone. Te, które tu są czerwone, gdzie indziej z pewnością byłyby czarne. A te, które tu są czarne, gdzie indziej z pewnością byłyby czarne z gwiazdką, przy czym gwiazda oznaczałaby "dla ludzi o skłonnościach samobójczych". Umieram ze strachu.

Reszta rodziny chyba ze strachu nie umiera, a jeśli nawet, to umiejętnie to maskują. Za to Zośka już pierwszego dnia coś sobie zrobiła w kostkę. Wygląda na to, że reszta wakacji może jej upłynąć z dala od stoków. Wrrrr!

Poniedziałek, 23 grudnia 2013
Rano kostka wyglądała gorzej niż wczoraj. Nie ma zmiłuj - trzeba szukać lekarza. Reszta rodziny pojechała walczyć o życie na trasach, a ja i panna Z. - walczyć z tutejszą służbą zdrowia i polskim ubezpieczycielem. Pół dnia upłynęło nam na wizytach w przychodniach i klinikach oraz telefonach do naszej firmy ubezpieczeniowej. Po paru godzinach tych korowodów dowiedziałyśmy się trzech rzeczy:
a) kostka Zosi jest porządnie potłuczona, ale całą (uf);
b) resztę pobytu Zośka spędzi z usztywnioną nogą na kanapie (wrrrr);
c) usługi medyczne w Austrii mogłyby doprowadzić do bankructwa każdego, kto na liście Forbesa nie sytuuje się w pierwszej dziesiątce.

Na szczęście, Zosiny ski-pass udało się zwrócić, choć pani w kasie oglądała zaświadczenie od lekarza niemal trzy razy z każdej strony, a gdyby mogła, pewnie poddałaby je prześwietleniu promieniami Roentgena.

Wtorek, 24 grudnia 2013, Wigilia
Zaczęło się nieźle, bo pogoda, wbrew prognozom, dopisała i stoki powitały nas pięknie wyratrakowanymi trasami. Odkryłam też jedną niebieską, która NAPRAWDĘ jest niebieska i nawet ja mogę nią szusować, nie zmawiając litanii do św. Tadeusza Judy. Było tak fajnie, że aż żal wcześniej zjeżdżać. Zjechaliśmy więc później, niż planowaliśmy, ale na tyle wcześnie, by ski-bus dowiózł nas do domu przed pierwszą gwiazdką.

I pewnie tak by było, gdyby nie fakt, że wsiedliśmy nie do tego busa, co trzeba. Oj, tam, bez przesady! Każdemu może się zdarzyć. Zrobiliśmy więc kółeczko i wróciliśmy na pętlę, gdzie po kilkunastu minutach wsiedliśmy do kolejnego busa. Jechało się bardzo milutko, z tym że po jakimś kwadransie zorientowaliśmy się, że trasa jakaś taka inna... Pięć minut później wylądowaliśmy w kompletnie obcej wsi, jak się okazało, odległej o dobre 4 czy 5 kilometrów od naszej. Bez możliwości powrotu i w ogóle wyjazdu gdziekolwiek, bo BYŁ TO OSTATNI BUS!

Sterczeliśmy na przystanku jak głupi, zmierzch zapadał, pierwsza gwiazdka tuż, tuż, a my mieliśmy w perspektywie spędzenie Wigilii pod gołym niebem, od stóp do głów odziani w narciarskie kombinezony i kaski. Mój Pan i Władca był tak wściekły, że nawet nucenie kolęd nie pomagało. Bo to, oczywiście, była MOJA wina! To JA miałam sprawdzić numery busów i to JA mam teraz coś wymyślić.

Wymyśliliśmy wspólnie. Mój PiW zostawił nas ze sprzętem na przystanku, a sam udał się piechotą po nasz samochód. W międzyczasie złapałam stopa i dwóch miłych Anglików zabrało syna do naszej wsi. Obaj moi panowie dotarli tam niemal jednocześnie, więc jeden poszedł szykować wieczerzę, a drugi pojechał ratować mnie i Basię przed zapuszczeniem korzeni na przystanku ski-busa.

Reszta Wigilii upłynęła nam już bez większych atrakcji. W zasadzie, przygodę z busem mógłby przebić chyba tylko eksplodujący piec. Ale tego nam już oszczędzono.

Środa, 25 grudnia 2013, Boże Narodzenie
Prognoza znowu była marna - miało padać. Ranek jednak przywitał nas słoneczkiem - wprawdzie, trochę nieśmiałym, ale zawsze. Ruszyliśmy więc na stoki - jedni mając nadzieję, że przynajmniej kilka godzin taka aura się utrzyma, inni licząc na to, że prognoza się sprawdzi, dzięki czemu wcześniej wrócimy do domu.

Kiedy dotarliśmy na moją ulubioną niebieską-niebieską, zaczęło się coraz bardziej chmurzyć. W dodatku pojawił się wiatr, który bujał wyciągiem w sposób absolutnie niedopuszczalny. Niedopuszczalny dla mnie i Basi, bo dla naszych panów - wręcz przeciwnie. Wrażenia ze zjazdów też mieliśmy odmienne. Okazuje się, że niektórzy lubią, jak im dmucha w twarz igiełkami lodu. Dla porządku powiem: JA nie lubię.

Na dole kolejka do wyciągu zrobiła się podejrzanie długa. Stałam jednak cierpliwie, bo wcale mi się nie spieszyło na górę do tego wichru i lodu. Kiedy dotarłam do bramki, nagle coś zaczęło dzwonić, a z budki wyskoczył gość w kombinezonie sugerującym kogoś z obsługi i machając rękami, zaszwargotał po niemiecku coś, z czego zrozumiałam tylko jedno słowo: geschlossen! Zamknięte! Wyciąg został zamknięty na amen. Z powodu wichru, rzecz jasna, choć niektórzy twierdzili, że to gruba przesada. Dla porządku powiem: JA wręcz przeciwnie.

Na osłodę przysłano nam ratraki, którymi zostaliśmy wwiezieni na najbliższą górę. Była to pierwsza i zapewne ostatnia przejażdżka tym ustrojstwem, jakiej mi było dane zakosztować w tym życiu. Nie powiem, było całkiem fajnie. Gorzej, że zamknięto połowę tras i żeby dostać się na sam dół, musiałam pokonać: czarną dla samobójców, czerwoną, która powinna być czarna i niebieską, która fragmentami powinna być co najmniej czerwona.

Teraz siedzę już w domu przy buzującym piecu i czytam prognozę na jutro. Zapowiadają chmury i deszcz. Ha!



2 komentarze:

  1. A obiecałaś Droga Beato przyjechać do CH. gdybyś dotrzymała obietnicy, to najprawdopodobniej nie byłoby tych kłopotów. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Basiu, obiecałam i dotrzymam. Szczerze mówiąc, już parę razy myśleliśmy o przyjeździe do CH, ale zawsze coś stawało w poprzek. Ale 2014 to nowe otwarcie - oby szczęśliwe! Ściskam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń