niedziela, 15 września 2013

Englishness in a nutshell, czyli angielskość w pigułce


Jeśli ktoś by mnie spytał jakiś czas temu, jaki mam w głowie stereotypowy obraz Anglika, powiedziałabym bez wahania: powściągliwy i pełen rezerwy. Taki, co to powie z uprzejmym uśmiechem How do you do, po czym zapomni, jak masz na imię, którego i tak nie potrafi przecież wymówić. Do domu cię nie zaprosi, bo przecież my home is my castle, o żonie i dzieciach nie opowie, bo it's not quite the thing.

Dlatego, kiedy Christopher, kolega z biura, gdzie odbywam staż, zaprosił mnie na weekendową wycieczkę do Canterbury, jego własnym samochodem i w towarzystwie jego własnej małżonki, o mały włos, a zakrztusiłabym się pitą właśnie herbatą. Upewniwszy się trzy razy, czy dobrze zrozumiałam (może tylko napomknął, że Canterbury to ładne miejsce i powinnam koniecznie tam pojechać?),  z radością przyjęłam zaproszenie.

I tu muszę się do czegoś przyznać. Stereotyp powściągliwego Anglika tak bardzo tkwił w mojej słowiańskiej głowie, że otwartość Christophera gotowa byłam przypisać jego całkiem nieangielskiemu pochodzeniu. Wprawdzie jego rodzina opuściła Sri Lankę jakieś trzy pokolenia temu, a on sam urodził się bodaj że w Australii, a wykształcił w Oksfordzie, ale przecież geny to geny, nieprawdaż? Może dlatego bezbłędnie wymawia moje imię i nazwisko (pytał mnie z pięć razy, czy dobrze radzi sobie z  ł)? Może dlatego opowiedział mi o swojej żonie, synach, ojcu, matce, a nawet ciotce z Australii? Może właśnie Sri Lance zawdzięczam to, że zamiast szwendać się samotnie po Londynie, pojadę wygodnie niczym angielska królowa do Canterbury?

Tak sobie rozmyślałam, jadąc z Victoria Station na londyńskie przedmieście, gdzie czekał Christopher i jego małżonka. Anna okazała się uroczą, stuprocentową Angielką, pochodzącą z Kentu. I to właśnie ona wyleczyła mnie z fałszywych pojęć o angielskości. Rezerwa? Powściągliwość? A, gdzie tam! Dawno nie rozmawiałam z kimś tak otwartym. Z kimś, kto interesował się zarówno historią mojego kraju, jak przepisem na bożonarodzeniowe pierogi z kapustą i grzybami. W zamian oferując przepis na prawdziwy, angielski pudding z zastrzeżeniem, że jej zdaniem jest on simply disgusting.

I choć przez większą część wycieczki lało jak z cebra, prawie nie rozmawialiśmy o pogodzie. Tylko raz, kiedy wychodziliśmy z katedry (prawdziwe cudo!), Anna spytała, czy chcę dostać Englishness in a nutshell. Zaintrygowana przytaknęłam, a ona mrugnęła do mnie znacząco i powiedziała: "Mam wrażenie, że się przeciera".


2 komentarze:

  1. Beata w krainie Anglików... Jak zawsze cudnie się czyta... POzdrowienia B.

    OdpowiedzUsuń
  2. Basiu, dziękuję za pozdrowienia. Przydadzą się jak znalazł, bo zdrowie to akurat to, czego mi trzeba. Angielska aura zaowocowała katarem i kaszlem, więc łykam angielskie pigułki i modlę się o odrobinę słońca. :) Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń