Jeśli ktoś by mnie spytał jakiś czas temu, jaki mam w głowie stereotypowy obraz Anglika, powiedziałabym bez wahania: powściągliwy i pełen rezerwy. Taki, co to powie z uprzejmym uśmiechem How do you do, po czym zapomni, jak masz na imię, którego i tak nie potrafi przecież wymówić. Do domu cię nie zaprosi, bo przecież my home is my castle, o żonie i dzieciach nie opowie, bo it's not quite the thing.
Dlatego, kiedy Christopher, kolega z biura, gdzie odbywam staż, zaprosił mnie na weekendową wycieczkę do Canterbury, jego własnym samochodem i w towarzystwie jego własnej małżonki, o mały włos, a zakrztusiłabym się pitą właśnie herbatą. Upewniwszy się trzy razy, czy dobrze zrozumiałam (może tylko napomknął, że Canterbury to ładne miejsce i powinnam koniecznie tam pojechać?), z radością przyjęłam zaproszenie.
I tu muszę się do czegoś przyznać. Stereotyp powściągliwego Anglika tak bardzo tkwił w mojej słowiańskiej głowie, że otwartość Christophera gotowa byłam przypisać jego całkiem nieangielskiemu pochodzeniu. Wprawdzie jego rodzina opuściła Sri Lankę jakieś trzy pokolenia temu, a on sam urodził się bodaj że w Australii, a wykształcił w Oksfordzie, ale przecież geny to geny, nieprawdaż? Może dlatego bezbłędnie wymawia moje imię i nazwisko (pytał mnie z pięć razy, czy dobrze radzi sobie z ł)? Może dlatego opowiedział mi o swojej żonie, synach, ojcu, matce, a nawet ciotce z Australii? Może właśnie Sri Lance zawdzięczam to, że zamiast szwendać się samotnie po Londynie, pojadę wygodnie niczym angielska królowa do Canterbury?
Tak sobie rozmyślałam, jadąc z Victoria Station na londyńskie przedmieście, gdzie czekał Christopher i jego małżonka. Anna okazała się uroczą, stuprocentową Angielką, pochodzącą z Kentu. I to właśnie ona wyleczyła mnie z fałszywych pojęć o angielskości. Rezerwa? Powściągliwość? A, gdzie tam! Dawno nie rozmawiałam z kimś tak otwartym. Z kimś, kto interesował się zarówno historią mojego kraju, jak przepisem na bożonarodzeniowe pierogi z kapustą i grzybami. W zamian oferując przepis na prawdziwy, angielski pudding z zastrzeżeniem, że jej zdaniem jest on simply disgusting.
I choć przez większą część wycieczki lało jak z cebra, prawie nie rozmawialiśmy o pogodzie. Tylko raz, kiedy wychodziliśmy z katedry (prawdziwe cudo!), Anna spytała, czy chcę dostać Englishness in a nutshell. Zaintrygowana przytaknęłam, a ona mrugnęła do mnie znacząco i powiedziała: "Mam wrażenie, że się przeciera".
Beata w krainie Anglików... Jak zawsze cudnie się czyta... POzdrowienia B.
OdpowiedzUsuńBasiu, dziękuję za pozdrowienia. Przydadzą się jak znalazł, bo zdrowie to akurat to, czego mi trzeba. Angielska aura zaowocowała katarem i kaszlem, więc łykam angielskie pigułki i modlę się o odrobinę słońca. :) Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń