piątek, 25 stycznia 2013

Urlop z Pirene


Właśnie rozpoczęłam urlop! Tak mnie ten fakt ucieszył, że kiedy wychodziłam z biura, trzy razy musiałam się wrócić, bo najpierw zapomniałam włączyć pocztowego "asystenta nieobecności", potem przypomniałam sobie o podsychających kwiatku w doniczce, a na koniec dotarło do mnie, że na biurku zostawiłam teczkę z papierami, które muszę jeszcze przejrzeć, zanim w niedzielny poranek wsiądę do samolotu, który zawiezie mnie do... Andory.Tak, tak, do tego mikroskopijnego księstewka, którego istnienie było dla mnie do tej pory czystą abstrakcją. I pewnie tak by zostało, gdyby nie fakt, że Andora ma nieoceniony zasób w postaci kawałka Pirenejów.

Do tej pory Pireneje kojarzyły mi się dwojako. Po pierwsze filologicznie. Pamiętam, jak na studiach pewna lektorka uświadomiła mi pochodzenie nazwy tych skądinąd pięknych gór. Nazwy, jak to się często zdarza, o źródle mitologicznym. Otóż pewna boska córa, niejaka Pirene, ukryła się właśnie w tych górach, po tym, jak zhańbił ją Herkules. Historia miała jakiś dramatyczny ciąg dalszy, którego już nie pamiętam, ale w głowie pozostało mi przeświadczenie, że w Pireneje lepiej nie łazić, bo nic dobrego nas tam nie czeka.

Drugie skojarzenie jest już bardziej konkretne. Bo wbrew przestrodze płynącej z powyższej historii, w Pireneje jednak się udałam. Nasze dzieci były jeszcze wtedy bardzo, bardzo nieletnie, a my, ich rodzice, postanowiliśmy pewne letnie wakacje spędzić na zwiedzaniu romańskich klasztorów, których we francuskich Pirenejach jest prawdziwe zatrzęsienie. Z wakacji tych pamiętam głównie taki oto dialog:
- Któreś z dzieci (pewnikiem najstarszy syn):  Mamo, gdzie dziś jedziemy?
- Ja (entuzjastycznie): Do pięknego, romańskiego klasztoru!
- Latorośl (z pretensją/oburzeniem/nadzieją, że to coś zmieni): Znowu?!!!
Potem następowała seria jęków, że nic, tylko klasztory i klasztory, wszystkie identyczne, i co my w ogóle w nich widzimy.

Fakt, pewnie przesadziliśmy z tą kulturą wysoką w dawce uderzeniowej. Klasztory zlały mi się w jeden, rozmazany obraz, do którego ścieżką dźwiękową są zawodzenia moich dzieci. I tak też zapamiętałam Pireneje.

A teraz tam lecę, żeby po pirenejskich stokach szusować na nartach. I tylko mam nadzieję, że tragiczny duch Pirene odpuści mi tym razem i nie zrzuci z jakiejś trasy, która choć na mapie niebieska, w rzeczywistości okaże się stroma, wąska i kręta.

2 komentarze:

  1. Beatko, żaden "tragiczny duch" Ci nie przeszkodzi, bo ja czuwam nad tym:) Życzę Ci udanego wypoczynku :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Dominiku, trzymam za słowo. :))

    OdpowiedzUsuń