czwartek, 5 września 2013

Historia plecaka w Lądku-Zdroju

Wylądowałam w Londynie. Los - łaskawy czy niełaskawy (to się okaże) wysłał mnie tu, nie bacząc na fakt, że przecież nie ma takiego miasta jak Londyn. Jest Lądek, Lądek-Zdrój. Przyjechałam po nauki, które mają zaowocować rozkwitem moich kompetencji zawodowych. A że nauka kosztuje, przekonałam się już na samym wstępie. A było to tak...

Kłopoty zaczęły się jeszcze w Ojczyźnie (wielka litera nieprzypadkowa). Na lotnisku imienia naszego wielkiego kompozytora spod wierzby płaczącej pracownik naszego narodowego przewoźnika uprzejmie acz stanowczo oznajmił mi, że 4 kilo nadbagażu to przegięcie i jedyne, co mi pozostało, to się przepakować. Łatwo się mówi! Facet chyba nigdy nie jechał  na miesiąc na obczyznę! Gdyby jechał, wiedziałby, że te głupie 4 kilo to rzecz niewarta wzmianki w obliczu konieczności godnego reprezentowania kraju! Tak czy siak, kazał się przepakować, co kosztowało mnie targanie laptopa i I tomu serii kryminalnej "Millenium" w garści.

Oczywiście, nasz narodowy przewoźnik, bezwzględny wobec moich zobowiązań dotyczących limitu bagażu, okazał się zupełnie niedogmatyczny, jeśli chodzi o jego zobowiązania dotyczące rozkładu lotów. Lot do Lądku-Zdroju był opóźniony, przez co na Heathrow wylądowałam po dwudziestej drugiej. Potem czekanie na bagaż - z duszą na ramieniu, że mi go zgubili. Ale nie zgubili, czego poniewczasie pożałowałam, bo gdyby zgubili, musieliby mi go przywieźć do domu. A tak,  40 kg dobytku - w dwóch walizkach i plecaku - musiałam targać samodzielnie, błagając Boga i wszystkich świętych, by schody ruchome londyńskiego metra działały bez zarzutu.

Na szczęście działały. Wsiadając do wagonu, pomyślałam, że może nie będzie tak najgorzej, jakoś sobie poradzę, w końcu walizki mają kółka, a ja mam za sobą parę godzin na siłowni. I to był błąd. Rozluźniłam się, uśpiłam czujność, zapomniałam o dobrych radach męża. Kiedy na stacji przesiadkowej dotargałam walizy na peron, uświadomiłam sobie nagły i niepokojący brak czegoś. Tym czymś był mój plecak! Który - wbrew napomnieniom mojego Pana i Władcy, zdjęłam z ramion i położyłam na siedzeniu obok. I tam też go zostawiłam.

Panika i horror - to właśnie czułam. W plecaku było wszystko, co cywilizowany człowiek uznaje za ważne - paszport, dowód osobisty, pieniądze (cała gotówka), karty kredytowe, klucze do londyńskiego mieszkania, obie komórki, i-pod... O "Millenium" nie wspominając. Nagle, trzydzieści parę kilo walizek wydało mi się kompletnie nieistotne. Liczył się tylko zgubiony plecak. Który na pewno ktoś znajdzie, spenetruje i skutecznie opróżni. Stałam się bezdomna, pozbawiona środków do życia i możliwości komunikowania się ze światem. To ostatnie martwiło mnie najmniej, bo jak sobie wyobraziłam, że dzwonię do męża i mówię mu, co się stało, zaczynałam się bać jeszcze bardziej.

To make a long story short... Plecak się znalazł! Służby metra, wypytawszy mnie profesjonalnie, skąd jechałam, dokąd, kiedy i którym wagonem, wykonały naście telefonów i po mniej więcej 30 minutach ich łysiejący przedstawiciel wykrzyknął "It's been found". A ja miałam ochotę go ucałować w łysinę. Fakt,  że musiałam się pofatygować na drugi koniec Londynu,  a resztę trasy pokonać taksówką (był środek nocy, ostatnie metro dawno odjechało) nie miał już najmniejszego znaczenia. Plecak czekał na mnie dziewiczy i nietknięty. Ktoś go znalazł i oddał z całą zawartością. Kropka.

Morał? Primo, słuchać męża. Secundo, patrz primo. A tertio... Kocham wyspiarzy!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz