czwartek, 14 lutego 2013

Do czego służą dzieci, czyli o walentynkach, prezentach i takich tam


Są takie "święta", których w pięknym kraju nad Wisłą po prostu nie wypada obchodzić. Np. 8 marca. Bo PRL, bo rajstopy, bo goździki. Obciach i tyle. Jakiś czas temu do Dnia Kobiet doszlusowały walentynki. Bo komercha, bo serduszka, bo lukier, bo nie nasze. Też obciach.

Fakt, że oba "święta" (cudzysłów celowy, dla mnie święto to rzecz święta) to sympatyczna okazja, żeby bliskiej kobitce dać do zrozumienia, że nie służy nam wyłącznie za towarzysza niedoli, jakoś nie może się przebić przez te wszystkie arcyważne i arcymądre argumenty. Które są doskonałym pretekstem, by oświadczyć: ja tam nie obchodzę! I problem z głowy - żadnych prezentów, żadnych serduszek i tym podobnych głupot.

Tak się jednak składa, że wbrew powszechnemu potępieniu, niektóre, a nawet - jak wynika z moich wieloletnich obserwacji - całkiem liczne panie za owe "głupoty" nie tylko by się nie obraziły, ale nawet wręcz przeciwnie. Potajemnie czekają i ciężko wzdychają, gdy koleżanka z pracy przyłazi do biura w nowym wisiorku z serduszkiem, który wprawdzie ma liczne wady, jest paskudny, banalny i kiczowaty, ale jego podstawową i niezaprzeczalną zaletą jest to, że w ogóle jest!

Fakt, że dynda nie na naszej szyi, przez cały dzień nie daje nam spokoju i pocieszanie się, że nasz luby to bardzo mądry gość, który nie daje się wciągnąć w walentynkowo-komercyjne gierki, działa średnio i tylko do chwili, gdy zamkniemy się w kibelku, by chlipnąć w garść.

Ratunek może jednak nadejść z całkiem niespodziewanej strony. Otóż, jeśli mamy dzieci, zwłaszcza w wieku nastoletnim, można z powodzeniem założyć, że dla nich walentynki to wydarzenie ze wszech miar zasługujące na uwagę. I zdarza się, że czasem, w porywie altruizmu, dziecię szepnie tatusiowi, że mamusia to tylko tak udaje, że jej to wisi, ale tak naprawdę, to wiesz, rozumiesz...

A on wie i rozumie. Na ogół.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz