poniedziałek, 15 marca 2010

Alicjo, spływaj do Hongkongu

No, kurka jaśnista molesławska!* Nie mam ostatnio szczęścia do kina. Najpierw niedorobiony "Autor widmo", potem politycznie poprawne "Walentynki", a teraz familijna "Alicja w krainie czarów". Na milę jadąca dydaktycznym smrodkiem. W dodatku, niestety, zupełnie nieporywająca. Posługując się językiem z poematu Jabberwocky, rzekłabym: Było dłudno.

Czyli długo i nudno. Mimo technologii 3D, mimo efektów z serii "lecimy pod niebiosa, a potem ostro w dół", mimo interesujących zabiegów charakteryzatorskich, dzięki którym przystojny w naturze Johnny Depp, tu budzi co najwyżej rozbawienie, a śliczna Helena Bonham Carter wygląda jak eksponat objazdowego cyrku. Z literackiego oryginału zostały jedynie czytelne - to fakt - nawiązania i aluzje, które niestety zakłóca i mąci polski tekst. Z niewiadomych przyczyn, dystrybutor posłużył się w polskiej wersji całkiem nowym przekładem, choć pod ręką miał kilka polskich, w tym dwa najbardziej znane - Antoniego Marianowicza i Macieja Słomczyńskiego (mój ulubiony). Dżabbersmok jest tu Dziabberzwłokiem, co wprawdzie od razu sugeruje, jaki los spotka potwora (marny, oj, marny), ale taka łopatologia niekoniecznie robi tekstowi dobrze.

Burton postanowił chyba, że jego film będzie spełniał funkcje wychowawcze. Roi się tam od światłych maksym w stylu "Tylko wariaci są coś warci", co wprawdzie miało dowartościować Kapelusznika (biedak, wydaje się tu dosyć mocno niepewny swoich zalet), ale może rodzić wątpliwość, co w takim razie zrobić z Czerwoną Królową, która bez wątpienia jest niezłą wariatką, ale czy aby na pewno jest coś warta? Alicja, dzięki przygodom w Krainie Czarów, dojrzewa i mocno się emancypuje. Jednak o ile jej oświadczenie, że sama będzie decydowała o swoim życiu, w wiktoriańskiej Anglii brzmiałoby rewolucyjnie, o tyle dziś już nikogo specjalnie nie poruszy. Szczytem wszystkiego zaś jest końcowa sekwencja, w której dwudziestoletnie dziewczę okazuje się geniuszem biznesu i wielka wizjonerką, proponując niedoszłemu teściowi otworzenie filii jego spółki w... Hongkongu. Na co niedoszły teść godzi się bez mrugnięcia okiem, a nawet z niejakim podziwem. I Alicja płynie do Chin. Kurtyna!

Na koniec jeszcze jeden kamyczek do rodzimego ogródka - polski dubbing. Poza jednym jedynym głosem, który naprawdę mnie porwał, polska wersja wypadła co najwyżej średnio. Może to wina nudnawego tekstu, który aktorzy mówili bez przekonania, a może niezbyt dobranej obsady - grunt, że słucha się tego bez przyjemności. Wyjątek, o którym wspomniałam, stanowi Katarzyna Figura w roli Czerwonej Królowej. Takiej zołzy, wariatki i zakompleksionej histeryczki ze świecą szukać, a nasza aktorka wszystko to oddała rewelacyjnie.

Reasumując, po blisko dwóch godzinach obcowania z krainą czarów, wyszłam z kina rozczarowana. A na usta cisnęły mi się słowa: Alicjo, spływaj do Hongkongu!

* "Kurka jaśnista molesławska" to przekleństwo autorstwa mojej córki, Basi, o czym wspominam w poszanowaniu jej praw autorskich.

2 komentarze:

  1. No to widzę, że mamy podobne zdanie. :-) Mnie Alicja podobała się wizualnie, podobał mi się Kapelusznik... no i tyle w zasadzie. Na szczęście nie nastawiałam się na nic super, więc było bezboleśnie.

    Cieszę się natomiast, że oglądałam to w oryginale. Tyle, że ja to widziałam w Zurichu, więc mając do wyboru wersję oryginalną albo niemiecki dubbing sprawa wydawała się oczywista :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. W oryginale pewnie brzmiało lepiej. Choćby dlatego, że aktorzy mówili językiem Lewisa Carrolla. Na niemiecki dubbing też bym się nie zdecydowała - np. taki Grinsekatze, zamiast kota z Cheshire, sprawia, że bolą mnie zęby. ;)

    OdpowiedzUsuń