niedziela, 18 października 2015

Nasza klasa

Kiedy jakiś miesiąc temu odezwała się do mnie (na facebooku, a jakże) koleżanka z liceum z informacją, że wspólnie z kolegą z liceum organizują spotkanie naszej klasy, pomyślałam: to już? Czyżby i nas dopadł syndrom wieku średniego (hehe), kiedy to człowiek zaczyna się chętniej oglądać wstecz, niż patrzeć do przodu? Bo, niestety, tego, co z tyłu, więcej niż tego, co przed nami?

Nie zważając jednak na te niezbyt wesołe refleksje, zgłosiłam akces i pomogłam w nawiązaniu kontaktu z tymi nielicznymi towarzyszkami licealnej niedoli, z którymi więź przetrwała próbę upływającego czasu. Czasu, dodajmy, dostatecznie długiego, by uznać to za coś w rodzaju cudu.

Do domu w podwarszawskim Piasecznie, który nasz kolega wspaniałomyślnie udostępnił na wspomnieniowy sabat, jechałam z moją Przyjaciółką (z nią znamy się od przedszkola i całe szkolne lata przesiedziałyśmy w jednej ławce, co moim zdaniem, może się równać jedynie z więziami powstałymi na skutek wspólnego siedzenia w jednej celi). Jechałyśmy z gps-em, który domu kolegi nie znał i nie chciał znać, co stanowiło nie najlepszą wróżbę na resztę wieczoru. W czasach, gdy zdawaliśmy maturę, pewnie byśmy nie dojechały, bo primo żadna z nas nie miała samochodu, secundo nie było gps-ów i tertio - to najważniejsze - nie było telefonów komórkowych. Teraz jednak sprawę załatwił jeden telefon i zdalne pilotowanie przez kolegę. Veni, vidi...!

No, czy vici, to już nie jest takie pewne. Nie odkryję Ameryki, wyznając, że towarzyszyła mi obawa, czy brak identyfikatorów nie doprowadzi aby do wielu żenujących sytuacji. Jak się okazało, słusznie. Bo kiedy witałam się z jednym z kolegów, a on z paniką w oczach próbował sobie przypomnieć, kto go do cholery tak wylewnie ściska, postanowiłam, że więcej ryzykować nie będę i przy kolejnych powitaniach uprzedzająco ryczałam pełną piersią swoje panieńskie nazwisko. Notabene, ja rozpoznałam wszystkich (w tym wyżej wspomnianego kolegę), co albo świadczy o mojej nadzwyczajnej pamięci, albo o tym, że tylko mnie czas potraktował niezbyt łaskawie. Dla własnego komfortu psychicznego, trzymam się pierwszej wersji.

Na spotkaniu stawiła się nieco mniej niż połowa naszej klasy. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, rozmowa toczyła się gładko. Nawet moment, gdy siedzieliśmy w kręgu, spowiadając się przed całym zgromadzeniem z lat, które upłynęły od ostatniej wspólnej przygody pt. Matura 1983, przeszedł wśród salw śmiechu i w atmosferze miłej świadomości, że tacy ostatni to my nie jesteśmy.

Kiedy po tańcach (sic!) przy Franku Sinatrze i Rickym Martinie (sic!) oraz po fortepianowym recitalu naszego gospodarza (wzięty dyrygent - zawsze czułam, że będzie wielkim artystą), wracałyśmy z Przyjaciółką do domu (wydostanie się z Piaseczna zajęło nam z pół godziny), przypomniała mi się "Nasza klasa" Jacka Kaczmarskiego. I ta zwrotka:

Odnalazłem klasę całą - na wygnaniu, w kraju, w grobie
Ale coś się pozmieniało: każdy sobie żywot skrobie

Odnalazłem całą klasę, wyrośniętą i dojrzałą
Rozdrapałem młodość naszą, lecz za bardzo nie bolało

I doszłam do wniosku, że faktycznie, za bardzo nie bolało.  W dodatku, okazało się, że wszyscy, jak jeden mąż, nie pamiętamy nazwiska pani od biologii, dzięki czemu pozbyłam się obawy, że cierpię na początki starczej demencji. Chcoćby dlatego było warto! Ale następnym razem zaopatrzę się w identyfikator! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz