sobota, 18 lipca 2015

Jałmużna dla mnicha

Jesteśmy już za górami, za lasami, w Vang Vieng. Daleko od pana Manga i od Luang Prabang, o które po drodze zahaczyliśmy. Zanim jednak napiszę o tym etapie podróży, muszę jeszcze na chwilę wrócić do Miasta Królewskiego Oblicza Buddy, czyli Luang Prabang, by opowiedzieć o mnichach.

Jak pisałam kilka wpisów temu, już pierwszego ranka w Luang Prabang zerwaliśmy się o 6 rano, by zobaczyć mnichów buddyjskich zmierzających do świątyni. Okazało się jednak, że i tu mają swoje "radio Jerewań", bo nasze informacje były nieścisłe. I tak, po pierwsze, trzeba wstać nie o 6, a o 5, a po drugie, mnisi idą nie do świątyni, a z okolicznych świątyń do centrum miasta, by tam otrzymać od wiernych jałmużnę. Która to jałmużna ma im teoretycznie wystarczyć na całodzienne wyżywienie. Bo trzeba dodać, że jałmużna jest w naturze.

Żeby być tego świadkami, ostanią noc w Luang Prabang skróciliśmy sobie radykalnie i o 5.00 wymaszerowaliśmy - ja i mój PiW - na ciemne jeszcze uliczki. Już po krótkim marszu dostrzegliśmy na chodniku Laotankę z kilkoma plecionymi miseczkami, na których leżało coś na kształt batoników. Po chwili kolejną i jeszcze jedną. Trochę nas to zdziwiło, ale uznaliśmy, że miejscowa ludność, najwyraźniej znając gusta mnichów, karmi ich słodyczami.

Kiedy mijaliśmy następną panią z miseczkami pełnymi batoników, pani zawołała do nas coś, co brzmiało jak Monks, monks?! Odpowiedzieliśmy, że owszem, przyszliśmy popatrzeć na mnichów. Na co pani ochoczo wyciągnęła do nas rękę z miseczką. Już mieliśmy z wdzięcznością przyjąć ten niezwykle miły dar, który pozwoli nam czynnie wziąć udział w akcie jałmużny, kiedy pani rzuciła znacząco: thirty thousand. Trzydzieści tysięcy kipów. Coś około 15 złotych.

Nagle wszystko stało się jasne. Rozejrzeliśmy się po ulicy. Jak okiem sięgnąć przekupki z miseczkami "jałmużny", kilku turystów z tymi samymi miseczkami, zero miejscowej ludności z czymkolwiek innym. Słowem, kolejny shaw dla frajerów z Zachodu.

Doczekaliśmy do parady mnichów. Faktycznie, przy dźwięku bębnów, przyszli gęsiego, zatrzymując się przy każdym darczyńcy, wśród których dostrzegliśmy tylko kilka starutkich Laotanek z koszyczkami ryżu. Reszta - turyści. Dużo, dużo, batoników. Gdyby mnisi mieli się tym faktycznie żywić, miejscowe służby medyczne miałyby co robić. Nie mam pojęcia, co się z tymi batonikami dzieje. Dowiedziałam się jednak, że sprzedać można wszystko. Nawet jałmużnę dla mnicha. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz