poniedziałek, 21 września 2015

Chroń prezydenta!


To nie będzie wpis polityczny. O, nie. Jeśli tego oczekiwałeś, drogi Czytelniku, już teraz możesz porzucić lekturę. To będzie wpis o pryncypiach. I o nas, Polakach. Aha, i o kinie.

Tak się jakoś złożyło, że w ciągu ostatnich kilku dni obejrzałam dwa filmy made in USA, które traktowały mniej więcej (właściwie to więcej niż mniej) o tym samym. Biały Dom jest zaatakowany przez terrorystów. Bad guys z różnych powodów chcą dorwać prezydenta. A pewien good guy, trochę poharatany przez życie i niedoceniany, tegoż prezydenta ratuje.

Fakt, że ratuje w pojedynkę, sam przeciwko całej armii po zęby uzbrojonych zbójów, należy, rzecz jasna, do reguł gatunku. Jak ktoś nie umie przymknąć oka, a najlepiej obu, nie powinien takich filmów oglądać. Ja przymykam programowo i tylko żeby obejrzeć w spokoju, muszę powściągać temperament mojego Pana i Władcy, który co jakiś czas jęczy "no nie, po takim ciosie to się już nie wstaje".

Oczywiście, ja też wiem, że się nie wstaje. I mam pełną świadomość, że takie filmy to bardzo sprawnie nakręcone bajki dla dorosłych. Jest jednak coś, co mnie w nich nieodmiennie zachwyca. Tym czymś jest typowo amerykański leitmotiv: ogólnonarodowa, wszechogarniająca i zdolna do najwyższych poświęceń miłość do państwa, która jak w soczewce, skupia się w tym jednym, bohaterskim agencie-wybawcy. Tak, właśnie do państwa. Bo prezydent - szlachetny, miłujący swój kraj, choć nie pozbawiony słabości, uosabia państwo.

Ilekroć oglądam taki film, przychodzi mi do głowy pytanie: dlaczego nigdy nie widziałam polskiego obrazu, w którym jakiś dzielny były agent służb takich czy innych własną piersią broniłby naszego Pierwszego w Państwie? Czyżby dla nas, Polaków, taki temat był mniej atrakcyjny niż dla naszych bliźnich zza oceanu? Czyżby dekady peerelowskiej nieufności, ba, wrogości w stosunku do państwa sprawiły, że nie umielibyśmy się wzruszyć sceną, gdy nasz prezydent przemawia do narodu, zapewniając, że nic nas nie złamie i niech Bóg ma nasz kraj w opiece? I czy w polskim filmie możliwa by była scena, w której dzielny agent mówi do uratowanego, choć nieźle pokiereszowanego prezydenta: "Wprawdzie na pana nie głosowałem, ale może tym razem zagłosuję"?

Cóż, może przesadzam. Może to wyłącznie kwestia skromniejszych budżetów i jak tylko kasa się znajdzie, na naszych ekranach zaroi się od filmów akcji w stylu "Belweder w ogniu", gdzie dzielny agent usłyszy rozkaz "Chroń prezydenta". A nas wciśnie w fotel.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz