niedziela, 2 sierpnia 2015

O fotkach nieco nostalgicznie


Urlop dawno za mną i wydaje się tak odległy, jakby to było nie dwa tygodnie, ale ze dwa lata temu. Została z wolna blednąca opalenizna, kilka niedoleczonych otarć na łokciu, wiele fantastycznych wspomnień oraz... setki zdjęć. Zdjęć, które teraz trzeba: zgrać na dysk, posegregować, uporządkować, opisać...

Co roku jest tak samo. Mój PiW, który jest naszym nadwornym fotografem (przyznaję, świetnym), robi tych fotek całe mnóstwo. Każdy obiekt, który oglądamy, obfotografowany jest tak dokładnie, że gdyby zdarzył się jakiś kataklizm, mój małżonek mógłby zbić fortunę, udostępniając rekonstruktorom dokumentację fotograficzną. Obfotografowani jesteśmy także my, uczestnicy rodzinnej wyprawy.

Jedni znoszą to lepiej (np. ja - lata praktyki), inni gorzej (np. córki - "Tato, wiesz, że nie znoszę pozowanych zdjęć!"), ale koniec końców, i tak mamy tych fotek tyle, że starczyłoby na kilka tomów. Jedyną osobą, której na fotkach nie ma, jest oczywiście sam paparazzi, który tak dalece nie ufa moim umiejętnościom, że już woli nie mieć zdjęć z sobą w roli głównej, niż dać mi do ręki aparat, a potem cierpieć katusze, oglądając siebie w bardzo niedoskonałym kadrze.

Na sugestię, że sam robi tych fotek zdecydowanie za wiele, odpowiada niezmiennie, że "nie szkodzi, bo potem się coś wybierze". A kiedy wracamy do domu...

Kiedy wracamy do domu, role się odwracają. Nagle okazuje się, że wprawdzie posiadam zerowe kompetencje w zakresie robienia zdjęć, za to z jakiejś tajemniczej przyczyny mam wysokie kwalifikacje techniczne (tere-fere!), które pozwalają mi: a) zgrać zdjęcia na dysk, b) posegregować je według dat i miejsc, c) poumieszczać w katalogach, a katalogi opisać. Co ciekawe, autor fotek traci w tym momencie zainteresowanie swoim dziełem i czynność "coś się wybierze" nigdy nie materializuje się w postaci jakiejkolwiek selekcji, o szumnie zapowiadanej obróbce w specjalnym programie nie wspominając.

W efekcie, nasz dysk komputerowy spuchnięty jest od gromadzonych od kilkunastu lat fotografii, z których niczego nigdy "się nie wybrało", i których - co gorsza - prawie nigdy się nie ogląda. Piszę "prawie", bo zaraz po powrocie, kiedy wspomnienia są jeszcze świeże, zdarza nam się czasem urządzić krótki seansik dla znajomych lub rodziny. I to by było na tyle.

Trudno zatem się dziwić, że do kolejnej akcji "Foto" zabieram się z oporami, odkładając ją z tygodnia na tydzień i z weekendu na weekend. I z nostalgią wspominam czasy, kiedy na urlop jechało się z jednym, wystanym w kolejce i wyszarpniętym spod lady filmem ORWO, którego nieliczne klatki hołubiło się niczym największy skarb. Skarb, który ostatecznie przybierał formę około trzydziestu starannie wyselekcjonowanych ujęć, wywołanych na trudno dostępnym papierze fotograficznym i pieczołowicie wklejonych do albumu.

Co ciekawe, te nieliczne fotografie oddawały ducha naszych wakacji wcale nie gorzej niż trzaskane dzisiaj setkami cyfrówki. I miały tę zaletę, że niczego już z nich nie trzeba było wybierać, bo każda, nawet nieostra i niedoskonale skadrowana, była na wagę złota. Mais où sont les neiges d'antan!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz