czwartek, 6 grudnia 2012

Mój rower


Fajny film wczoraj widziałam. Momenty były? No, masz!

Chwała Bogu, że czasem idę do kina, nie przeczytawszy recenzji. W przypadku „Mojego roweru” Trzaskalskiego lektura recenzji mogłaby odnieść tylko ten skutek, że filmu bym nie obejrzała. Co pisano? A że banalny. A że mało odkrywczy. A że płytki. Całe szczęście, że tego wszystkiego dowiedziałam się dopiero po wyjściu z kina.

Kiedy pojawiły się napisy końcowe, Przyjaciółka, z którą byłam na „Moim rowerze”, powiedziała: „No, popatrz! A tak to zjechali.” Po czym przytoczyła mi co smakowitsze kawałki rozmaitych recenzji, które potem, już w domu, odnalazłam w sieci. Poczytałam, wzruszyłam ramionami i nadal twierdzę: fajny film wczoraj widziałam.

Może nie wybitny, ale na tyle fajny, że chętnie poszłabym raz jeszcze, a nieczęsto mi się to zdarza. Historia w sumie prosta – to fakt. Postęp akcji niespieszny – też prawda. Michał Urbaniak jako aktor dosyć surowy – nie da się ukryć. Niektóre prawdy głoszone z ekranu na granicy banału  -  może i tak.

Ale co z tego, skoro z ust nie schodził mi uśmiech, a parę razy naprawdę się wzruszyłam? Co z tego, skoro kreacja Urbaniaka, mocno naturszczykowska, jak na moje laickie oko, tchnie autentyzmem?

Film przypomniał mi MÓJ rower. Mój pierwszy rower. Też związana z nim była pewna historia. Prosta i banalna. Komediodramat. Samo życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz