Coś mi ostatnio pod górkę. Jak tu podeprę, to tam się wali, jak tu zaszyję, to tam się popruje. Nerwowo i męcząco. Przyłapałam się na tym, że niecierpliwie czekam na wakacje, choć na razie plany urlopowe mam dosyć skromne - raptem tydzień na samym początku, a potem - Bóg jeden raczy wiedzieć, co będzie. Mimo to, coraz częściej wzdycham tęsknie za latem, a kiedy dziś na Polu Mokotowskim oblazły mnie mrówki, nie pomyślałam o Tadziu i Telimenie, ale o lesie, sosnowym igliwiu, jagodzinach, no i o sobie na tle tego wszystkiego. Nawet kandydujący Lepper już mnie nie wzrusza - wzruszam tylko ramionami i myślę, że ma facet tupet.
Krótko mówiąc, kiepsko, pani dobrodziejko. Ten stan zmęczenia i niemocy potęguje jeszcze świadomość, że ABSOLUTNIE NIE WOLNO MI SIĘ TEMU PODDAĆ! Muszę zaraz, natychmiast, w te pędy uruchomić w sobie pokłady optymizmu, otrząsnąć się, otrzepać, ewentualnie tupnąć nogą i jasnym spojrzeniem ogarnąć przyszłość, której wprawdzie przewidzieć się nie da, ale zawsze można mieć nadzieję, że będzie świetlana. Tymczasem ja, nie dość, że tego światła jakoś nie widzę, to nawet na tupanie nie mam siły i ochoty. I niczym wyrzut sumienia, tłucze mi się po głowie przypowiastka, którą jakiś czas temu opowiedział na mszy mój ulubiony ksiądz proboszcz z parafii św. Andrzeja Apostoła. A było to tak...
Pewien facet, co to nie bardzo w Pana Boga wierzył, szedł raz sobie brzegiem urwiska. Nagle ziemia się osunęła i facet poleciał w przepaść. Ale miał szczęście, bo lecąc, zdołał chwycić gałąź rachitycznego drzewka, które wyrastało spomiędzy skał klifu. Chwycił mocno i wisi. Ale czuje, że długo tak nie da rady. Więc - zgodnie z zasadą, że jak trwoga, to do Boga - zaczyna się modlić: Panie Boże, głupi byłem i ślepy, ale słowo honoru, wierzę w Ciebie i obiecuję, że będę dalej wierzył, tylko mnie uratuj! Na co słyszy głos z nieba: Dobrze już, dobrze. Skoro we mnie wierzysz, uratuję cię, ale najpierw puść tę gałązkę.
Puścił? Wątpię. Ciekawe, kto przy zdrowych zmysłach by puścił? Większość by poczekała, aż gałązka się urwie - bo może jednak wytrzyma, może przyleci helikopter i uratuje, a może to tylko zły sen... Pan Bóg może sobie grzmieć z nieba ile wlezie, ale póki nie przybierze postaci dźwigającego liny i haki ratownika, kto go posłucha?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Kochana , jak już dyndam na gałezi, co to wiadomo czy wytrzyma, czy sie oderwie; puszczam sobie muzyczkę z mocnym basem i rytmem.
OdpowiedzUsuńPodrywa nogi do przytupywania, aż - wydarpuję sie znowu na brzeg skarpy.
Np.Lucio Dalla - Canzone w każdej wersji, byle głosno! :)
http://www.youtube.com/watch?v=vhR6ze6J-HQ&NR=1
A ja właśnie szukam jakiegoś drzewa, żeby jego korzenie wsadzić do tego dołka, w którym aktualnie siedzę. Żeby coś ładnego z tego wyrosło. ;)
OdpowiedzUsuń