sobota, 8 maja 2010

Matka artysty

Matka artysty łatwo nie ma. Ba, powiem więcej, matka artysty ma głównie pod górkę. Wiem coś o tym - jestem matką artysty.

Zanim zostałam matką artysty, sądziłam, że bycie matką artysty to fajna sprawa. Jak pokazuje literatura, synowie-artyści często bardzo kochali swoje mamusie i stawiali im artystyczne pomniki - słowem lub pędzlem malowane. I dzięki temu, matki artystów jakby bocznymi drzwiami dostawały się na artystyczny panteon, unieśmiertelnione i upiększone przez nieobiektywne spojrzenie synków. Odkąd jednak jestem matką artysty, zaczynam rozumieć, że tak to mają tylko matki NIEKTÓRYCH artystów, i to bardzo nielicznych. Ja zaś załapałam się do tej drugiej, liczniejszej grupy, która do żadnego panteonu nie trafi, a na dodatek nieźle dostanie w kość.

Weźmy choćby pokój artysty. Panuje w nim zwykle nieład, który wielu zwie artystycznym, lecz bardzo niewielu chciałoby się z czymś takim stykać na co dzień. Ów "nieład" chętnie nazwałabym dosadniej, ale tego bloga czytają czasem moje nieletnie córki, więc się powstrzymam. Oczywiście, można przyjąć, że pokój artysty jest pokojem... artysty, więc matce artysty nic do tego. I szczerze mówiąc, jest to chyba najlepsza strategia, bo walka z "artystycznym nieładem" jest wyczerpująca i zwykle skazana na sromotną klęskę. Podobnie jak dyskusje o upływie czasu. Dla artysty bowiem płynie on zupełnie inaczej niż dla matki artysty. Czas artysty ma właściwości gumy (oczywiście, wyłącznie w mniemaniu artysty), doba liczy więcej godzin niż u zwykłych śmiertelników, terminy są po to, by je przesuwać, a sesja egzaminacyjna nigdy nie nadejdzie. Matka artysty, która nie jest w stanie tego pojąć, narażona jest na życie w ciągłym napięciu (zdąży - nie zdąży), chyba że umie powiedzieć sobie, że ma to w nosie. Tyle, że zwykle nie ma.

Kolejnym problemem matki artysty jest - że tak to ujmę obrazowo - materia, w której "robi" artysta. Szykując się do roli matki artysty, w duszy pieściłam obraz sztalug, farb, pędzli, ślicznie zaostrzonych ołówków lub różnobarwnych pasteli. W życiu mi do głowy nie przyszło, że po domu będą mi się walały akcesoria typu: ledy (takie małe żaróweczki), transformatory, wiadra kleju Vicol, taśma silikonowa (chyba z tysiąc metrów bieżących w rolkach), kalki kreślarskie, kartony w rozmiarach małego basenu i wiele innych przedmiotów, których przeznaczenia nawet się nie domyślam. Nie sądziłam też, że będę wydawała fortunę na zakupy w sklepach z artykułami budowlanymi i latała po całym mieście, szukając gipsu budowlanego, koniecznie tej, a nie innej firmy, sprzedawanego w workach po 30 kg! Albo, że dostanę zadanie polegające na kupieniu pasty do podłogi, co okaże się niemal mission impossible, bo bez problemu to sobie można kupić zagraniczne specyfiki do konserwacji podłóg, ale zwykłej pasty - takiej, jak to się kiedyś używało do parkietów, to za skarby świata! A co się człowiek wstydu naje! Sprzedawczyni w Leroy Merlin patrzyła na mnie jak na raroga, myśląc pewnie, że jakaś zacofana jestem, bo kto to widział w dzisiejszych czasach mieszkać na klepce wymagającej pastowania. I do głowy jej nie przyszło, że oto stoi przed nią matka artysty!

Piszę o tym w ramach autoterapii, lecząc się z zakupowej traumy, jaką przeżywałam przez całe dzisiejsze przedpołudnie. Latając za gipsem, pastą do podłóg i wiadrem (z tym przynajmniej nie było problemów), myślałam ponuro, że nie tak sobie wyobrażałam życie matki artysty. I uważam, że w ramach zadośćuczynienia należy mi się choć marny portrecik - najlepiej taki, na którym będę młoda i śliczna. Muszę o tym pogadać z moim artystą. I zrobię to - jak już odleje w gipsie stopy. Swoje własne.

7 komentarzy:

  1. Beato. Sztuka wymaga poświęceń :)
    A tę pastę do podłóg, to najprędzej znalazłabyś w małym sklepiku z chemią lub na jakimś bazarze od starszych osób sprzedających różności.

    Ewa

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojej. :) Ale może z czasem nie zostaniesz maktą 3 artystów. To by mogło być już uciążliwe ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ewo, pastę kupiłam w... kiosku RUCH-u. Po wizycie w trzech supermarketach i w rozlicznych sklepach na Bartyckiej (to warszawskie centrum handlowe budowlano-wykończeniowo-konserwacyjne), w akcie desperacji weszłam do takiego małego kiosku. A tam pani mi mówi: "My to mamy w ciągłej sprzedaży". Czy to nie cud? :))

    Agatko, proszę, wypluj te słowa! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Phi, że tak ironicznie zagwiżdżę. Stopy w gipsie - też mi coś:) Ja przeżyłam SPAWANIE w domu ogromnych połaci blach, które później zostały nazwane dyplomem.
    Beatko, będzie tylko gorzej :)

    OdpowiedzUsuń
  5. A wiesz, Ewo, że jak latałam za tym gipsem i pastą do podłogi, to sobie myślałam właśnie o Tobie - matce artysty, że tak powiem, już skończonego.
    Na moim stole w jadalni (największy stół w domu) od wielu godzin króluje gigantyczna huba, która będzie podświetlona ledami, co da ponoć niesamowity efekt i też jakoś zostanie nazwane - niestety, jeszcze nie dyplomem. ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Dobrze Beato, że piszesz, że to wszystko potrzebne do stworzenia dzieła. Bo te przedmioty jak z pokoju jakiegoś bohatera kryminału. Chyba za dużo książek czytam...:)

    Ewa

    OdpowiedzUsuń
  7. Ewo, ja nie wcale nie jestem pewna, do czego te przedmioty posłużą. Ja tylko mam nadzieję, że do jakiegoś dzieła. Bo jak dorzucić do tego nożyki ostre niczym skalpel i podejrzane substancje w podejrzanych buteleczkach i tubkach, to faktycznie zalatuje Agathą Christie. ;)

    OdpowiedzUsuń