Jak miecz Damoklesa wisi nade mną wyprawa na zakupy. Powód? Ślub i wesele. Nie moje, rzecz jasna, bo ten etap życia mam już za sobą, ale mojej chrześnicy. Jako matka chrzestna, mam obowiązek prezentować się godnie, więc pojawienie się na uroczystości w garsonce, która lata świetności ma już za sobą, raczej nie wchodzi w rachubę. Stresuje mnie to potwornie, bo o ile większość przedstawicielek mojej płci kupuje ciuchy na poprawę humoru, u mnie działa to dokładnie odwrotnie. Podejrzewam, że Herr Freud miałby na ten temat wiele do powiedzenia, ale staram się tym nie przejmować, uznając, że Zygmuś sam ze sobą miał kupę problemów, więc jego diagnozy są mało wiarygodne.
Trudno, trzeba będzie zagryźć zęby i odpękać swoje. Pamiętając, by wystrzegać się podstępnych ekspedientek, które gotowe są mi wmówić, że wyglądam zjawiskowo nawet w jutowym worku, o ile ten worek będzie kosztował odpowiednio wysoką kwotę. Inna sprawa, że Donna Corleone w jutowym worku to by było coś! Zwłaszcza, że jestem matką chrzestną marnotrawną. Jak do tej pory, pojawiłam się w życiu mojej chrześnicy tylko dwukrotnie - raz na chrzcie świętym i drugi raz na Pierwszej Komunii. Teraz będzie trzeci - wielki come back po latach, a jutowy worek chyba zepsułby efekt.
Przy tej okazji rozmyślam sobie nad instytucją rodziców chrzestnych, ze szczególnym uwzględnieniem matki chrzestnej. Bo z jednej strony, to naprawdę obciach, żeby swoją chrześnicę oglądać tylko od wielkiego dzwonu uroczystości sakramentalnych. Gdyby to miało tak trwać, następne "widzenie" nastąpiłoby chyba przy ostatnim namaszczeniu, z tym że raczej moim, bo tak każe naturalna kolej rzeczy. I wcale nie jestem pewna, czy chrześnica będzie się do spotkania przy moim łożu śmierci paliła. Zatem sumienie trochę mi doskwiera, że ze mnie taka Donna Corleone na dochodne. Z drugiej jednak strony, jak ktoś zostaje matką chrzestną w wieku lat 16, na ogół nie ma zielonego pojęcia, co to tak naprawdę znaczy i jakie to na człowieka nakłada obowiązki. Duchowe głównie, ale duch często musi posłużyć się materią, czyli po prostu OBECNOŚCIĄ.
Obecnością, która nie przejawia się jedynie w prezentach na chrzest, komunię i ślub. Sęk w tym jednak, że rodzice - ci pierwsi i najważniejsi, często niewiele więcej od chrzestnych oczekują. I wybierają ich trochę na chybił trafił (częściej chybił), na zasadzie "tamta kuzynka już jest chrzestną Maciusia, to ta niech będzie chrzestną Anielci". I lekce sobie ważą fakt, że kuzyneczka nie bardzo wie, jak się przeżegnać, a rachunek sumienia robiła ostatnio podczas pierwszej i ostatniej spowiedzi przed swoją własną Pierwszą Komunią. W efekcie, po świecie pętają się Donowie i Donny Corleone, którzy łaskawie pojawiają się na uroczystościach swoich chrześniaków i... na tym koniec. Najgorsze, że i ja do nich w jakimś sensie należę, co niniejszym postanawiam zmienić, angażując się bardziej, bardziej się starając i w ogóle...
No tak, ale kieckę i tak muszę kupić.
poniedziałek, 24 maja 2010
Donna Corleone
Etykiety:
chrestni,
chrzest,
chrześniacy,
matka chrzestna,
rodzice,
rodzina,
uroczystości
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz