Jak już kiedyś wspominałam, nienawidzę centrów handlowych. Kojarzą mi się bowiem z zakupami, których także nienawidzę. Natomiast rozrywki pod tytułem "pochodzimy sobie po galerii i pooglądamy wystawy" nie zrozumiem do końca życia. Życiowa konieczność zmusza mnie jednak niekiedy do odwiedzenia tego molocha, co traktuję jako pokutę i lekcję pokory jednocześnie. Oraz okazję do obserwowania bliźnich, co bywa bardzo pouczające i inspirujące.
Okazja trafiła mi się wczoraj. Niestety, pracochłonny projekt, nad którym pracuje mój syn-artysta (zob.: www.verbavolantbb.blogspot.com/2010/05/matka-artysty.html), wymaga co raz to nowych materiałów, po które matka artysty, czyli ja, musi jeździć po całym mieście, nawet w niedzielę świętą, żeby syn-artysta zdążył z projektem. Odbyłam więc kolejną wizytę w Leroy Melin, tym razem w poszukiwaniu farby w spreju, czarny mat. Farbę, szczęśliwie, znalazłam, po czym stanęłam w kolejce do kasy, której długość świadczyła dobitnie o tym, że naród zgłupiał do reszty, skoro w słoneczny, niedzielny poranek kupuje leżaki ogrodowe, zamiast sobie w ogrodzie posiedzieć - ot, choćby na kocyku.
W ogonku, tuż za mną, stanęły dwie kobitki, tak na oko, trzydziestki z haczykiem, które kupowały głównie jakąś roślinność (z przewagą słoneczników). Zdaje się, że w prezencie dla jakiejś trzeciej trzydziestki z haczykiem, do której ogródka słoneczniki pasują ponoć jak ulał. Niestety, trzydziestka ta - jak dowiedziałam się z toczącej się za plecami rozmowy - chyba nie zdaje sobie z tego sprawy, bo gust ma "kiepaśny" (to cytat), i to niestety, nie tylko w odniesieniu do ogródka, ale i do faceta, który z nią ten ogródek uprawia. Przez dziesięć minut ogonkowania zdążyłam poznać detalicznie portret psychologiczny obojga "ogrodników" i nie był on zbyt budujący. Oszczędzę Państwu szczegółów, ale opuszczając Leroy Merlin, pomyślałam sobie, że ciekawe, czy i o mnie moje przyjaciółki toczą podobne rozmowy. Głupie pytanie!
I wtedy przypomniał mi się nieszczęsny Gordon Brown z przypiętym do piersi mikrofonem, który zapomniał wyłączyć, dzięki czemu cały świat się dowiedział, co pan premier NAPRAWDĘ myśli o pewnej przedstawicielce swego elektoratu. I przyszło mi do głowy, że to niesprawiedliwe, że ten świat tak się nad biednym Gordonem wytrząsa, sugerując nawet, że ta wpadka przyczyniła się do fatalnego wyniku wyborczego labourzystów. A prawda jest taka, że Gordon Brown zrobił tylko to, co miliony ludzi na całym świecie robią niemal w każdej chwili swego żywota - wyraził niepochlebną opinię o bliźnim. Jego pech polegał tylko na tym, że poza nielicznymi, do których ją wygłaszał, usłyszała tę opinię horda dziennikarzy, a za jej pośrednictwem, także sama zainteresowana.
Osobiście, nie wierzę, by ta wpadka zaważyła na wyniku wyborów - na ten Partia Pracy solidnie sobie zapracowała przez ostatnie lata. Jednak "afera" Browna obnaża pewne zakłamanie, w którym "umoczeni" są wszyscy - i politycy, i społeczeństwo. Ci pierwsi udają, że kochają swój elektorat i go szanują, ci drudzy udają, że w to wierzą. I wybuchają świętym oburzeniem, kiedy się okazuje, że polityk też człowiek i opinie miewa o ludziach różne. Rozmówczyni Browna, nazwana bigotką, obraziła się ponoć na śmierć i życie. Ciekawe, kiedy ostatnio rozmawiała ze swoją psiapsiółką o innej psiapsiółce? I czy ta psiapsiółka chciałaby to usłyszeć.
poniedziałek, 10 maja 2010
Pechowiec Gordon Brown
Etykiety:
elektorat,
emerytka z Rochdale,
Gordon Brown,
media,
politycy,
wpadka
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
hihi, psiapsiółka tam mawiała po polsku bliska mi Francuzka. Mr.GB ma pecha ale i nauczkę. A zmiana gąów w rządzie powinna być korzystna. Królowa wygląda na zadowoloną. ;))
OdpowiedzUsuńA co do... dawno temu chciałam posiadć czapkę niewidkę, aby wiedzieć co też o mnie mówią niektórzy. kiedyś syn koleżanki spędzając u mnie kilka dni, wyrazią zdumienie, - Co też Mama o Tobie mówi, przecież to się nie zgadza ? no i dowiedziałam się. Tak to dzieci bywają w swiej naiwności szczere. Pozdro B.
GB to już przeszłość, mimo że jego inicjały tak ślicznie się komponują z Great Britain. ;) Za to David Cameron jest ponoć kumplem z Oksfordu jednego z naszych czołowych polityków. Przypomina mi się Nikodem Dyzma i jego "kuple z Oksfordu", którzy ryczeli na Tamizie wioślarskie piosenki. :)
OdpowiedzUsuńA co do czapki niewidki, lepiej, że jej nie mamy. Jak mówi Pismo: Im więcej wiedzy (na swój temat), tym więcej cierpienia.