Na warszawskich city screenach zrobiło się długowłoso i gitarowo. Od razu widać, że odchodzi tam ciężki rock - faceci potrząsają grzywami i dają wycisk instrumentom. Jeśli po tym niemym seansie ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, to wielki, czerwony napis AC/DC natychmiast je rozwiewa. Będzie koncert - już niedługo na Bemowie chłopcy (he,he) dadzą czadu.
Nie piszę o tym, bynajmniej, dlatego, że się na te czaderskie popisy wybieram. Hard rock jest dla mnie nieco zbyt hard, a potrząsanie grzywą przez 61-latków (tyle sobie liczy basista zespołu, Cliff Williams) to trochę za mało (albo za dużo), bym chciała wydać trzy stówki. Piszę, bo widok "chłopców" z AC/DC przypomniał mi, jak parę lat temu chciałam być mamuśką na czasie i pojechałam z synem na koncert Iron Maiden do katowickiego Spodka.
Od początku, wprawdzie, podejrzewałam, że to będzie z mojej strony nie lada poświęcenie, bo heavy metalu nie słuchałam, jak żywot mój długi i szeroki i było mało prawdopodobne, bym go miała raptem pokochać. No, ale czego się nie robi, by zasłużyć na miano cool-matki (wersja spolszczona: kulmatka). Zatem nabyłam bilety oraz stosowne koszulki z wizerunkiem Ironsów, które miały sprawić, że nasze doznania z koncertu będą jeszcze pełniejsze, zatankowałam samochód i - w drogę!
Już stojąc w dzikim tłumie przed Spodkiem, wiedziałam, że TO BYŁ BŁĄD. Średnia wieku dookoła nie pozostawiała mi złudzeń - jestem wapniaczką. Słownictwo, jakim posługiwali się miłośnicy metalu, oscylowało gdzieś między budką z piwem a miejskim szaletem. Poziom agresji - między trybunami boiska piłki nożnej a ringiem walk MMA. A kiedy wreszcie dostaliśmy się do środka, od razu stało się jasne, że miłośnicy metalu są też często-gęsto miłośnikami ziółek przyjmowanych drogą wziewną.
Ale prawdziwy koszmar zaczął się z chwilą, gdy "chłopcy" zaczęli grać - co ja mówię! - nie grać, bo gra to się w filharmonii, ale dawać czadu. Dawali go tak skutecznie, że zupełnie nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby nie syn, który po jakichś 30 minutach powiedział: "Mama, spadamy stąd". Spadliśmy. Na szczęście, wyjść ze Spodka było o niebo łatwiej niż do niego wejść. Tylko parkingowy się dziwił, "co państwo tak wcześnie jadą - przecież dopiero się zaczęło". "Dla nas już się skończyło" - powiedziałam stanowczo i dodałam gazu.
Kiedy nad ranem docieraliśmy do domu (z tego wszystkiego przegapiłam zjazd na Warszawę i w środku nocy wylądowaliśmy w Łodzi), przyrzekłam sobie solennie, że już nigdy nie będę kulmatką. Przeciwnie, będę typową matką-wapniaczką, ciągającą dzieci do opery i z odrazą patrzącą na plakaty ze zgrzybiałymi "chłopcami" o długich włosach i nagich torsach. Co ciekawe, ta strategia całkiem nieźle mi się sprawdza. Jeszcze nigdy syn nie powiedział mi w połowie I aktu: "Mama, spadamy stąd".
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Tak, jak bez problemów chowają się cudze dzieci, tak kulmatki są cool, pod warunkiem, że cudze;
OdpowiedzUsuńDzieci potrzebują wapniaczek, chociaz same o tym nie zawsze wiedzą. :)
Idealną matką jest - jak mi kiedyś powiedziała córka - wapniaczka wyluzowana. :)
OdpowiedzUsuń