niedziela, 21 lutego 2010

Wojna zwana odchudzaniem

Od jakiegoś czasu moja starsza córka walczy z kaloriami. Jak każda niemal nastolatka, doszła do wniosku, że tu i tam ma za dużo, co w efekcie doprowadziło do wojny wytoczonej nadprogramowym kilogramom. Obserwuję jej zmagania z dużym zrozumieniem, bo sama mam w pamięci moje własne, które toczyłam przez wiele lat, z bardzo różnym skutkiem. W końcu, w wieku mocno już dojrzałym, doszłam do przykrego wniosku, że wszystkie diety-cud to zwykły pic na wodę, a jedyną metodą jest całkowita rezygnacja z niektórych przyjemności stołu plus niezbędna codzienna dawka sportu.

Stosując tę drakońską (przyznaję) metodę, udało mi się po latach wyrzeczeń zjechać do upragnionej wagi i numeracji odzienia, a żeby ten stan rzeczy utrzymać, na wszelki wypadek oddałam do Caritasu wszystkie ciuchy powyżej numeru 36. W ten sposób, nie mam wyjścia - albo utrzymam się w ryzach, albo będę chodziła w worku, bo nawet dresy i t-shirty mam w restrykcyjnej numeracji. Niestety, skutkiem ubocznym tego stanu rzeczy jest fakt, że moje córki bezwstydnie pożyczają sobie moje ciuchy. Inna sprawa, że ja nie pozostaję im dłużna...

Sekundując wysiłkom mojej latorośli i wspominając własne, dokonałam też pewnego odkrycia. Otóż kilogramy, które na sobie nosimy, zachowują się dokładnie odwrotnie niż pieniądze, które zarabiamy. Pieniądze bowiem zarabia się w pocie czoła, wydaje zaś (niektórzy wręcz je tracą) bez najmniejszego wysiłku. Kilogramy zyskuje się błyskawicznie, ale żeby je stracić, trzeba się nieźle napocić. Co ciekawe, ciężko zarobione pieniądze często wydajemy właśnie na to, by pozbyć się zbędnych kilogramów, opłacając rozmaite fitnessy, baseny czy - w ostateczności - turnusy odchudzające. I wcale nie jest powiedziane, że lżejszy portfel da efekt w postaci lżejszej powłoki cielesnej...

Konkluzja? Och, właściwie nie ma żadnej. Może poza tą, że obie z Zośką nie zjemy kolacji.

PS. Zosia wyraziła zgodę na umieszczenie jej w powyższym tekście. Piszę to na wypadek, gdyby ktoś chciał mnie okrzyknąć wyrodną matką, która upublicznia prywatne sprawy swojego dziecka. Które, nawiasem mówiąc, chudnie mi w oczach (pardon, w biodrach)!

3 komentarze:

  1. Dołączam do dietujących. Dziś 7. dzień. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Policzyłam: u mnie to już... 3340. dzień (plus minus jeden lub dwa, bo mogłam coś pokręcić z latami przestępnymi). Ciekawe, czy to się kwalifikuje na jakiś rekord? ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. dziewczyny! ja mam słaby charakter i niestety, od czasu zdyzelowania kolana, a ostatnio kostki "przybywam".
    A Zosię rozumiem, całe życie chciałam tylko( sic!) mieć rozmiary mojej Mamy. Zosiu! trzymam kciuki.

    OdpowiedzUsuń