Od paru dni mamy w Warszawie odwilż. Jeszcze nie roztopy, ale już ich początek. Na chodnikach straszą gigantyczne pryzmy czegoś, co niegdyś było śniegiem, a teraz zasługuje najwyżej na miano zamarzniętego błota. Które powoli zaczyna spływać na wszystko wokół, tworząc błoto już bynajmniej niezamarznięte, lepkie, smrodliwe - najbardziej błotniste z błotnistych. Brrrr!
Każde wyjście na dwór grozi kontaktem z tym czymś, a co za tym idzie, zniszczeniem obuwia i nieuchronną irytacją pod adresem Ratusza i jego służb. Gdybyż jednak na tym mogło się zakończyć! Niestety, do naturalnych zjawisk związanych z odwilżą dochodzą jeszcze i te, których autorami są użytkownicy chodników, a raczej ich czworonożni towarzysze. Krótko mówiąc: psie kupy. (W pierwszej chwili chciałam napisać "gówna", bo ładunek emocjonalny zawarty w tym słowie jest o wiele bardziej adekwatny do tego, co czuję, ale przecież nie uchodzi! Ojej, jednak napisałam. No, trudno.)
Zima i gruba pokrywa śnieżna, w połączeniu z mrozem, skutecznie maskują pamiątki zostawiane przez psy na trawnikach i trotuarach. Odwilż obnaża to wszystko bezlitośnie, a przechodniów zmusza do uprawiania swoistego slalomu, połączonego z pełnymi obrzydzenia i wściekłości okrzykami. Najgorzej jest zaś wieczorem, kiedy świeci się co druga latarnia i nie ma zmiłuj - zawsze się w coś wdepnie. Wrzaski "Uważaj! Mina!" są na porządku dziennym, co powoduje, że atmosfera w mieście robi się jakaś taka "wojenna" i aż by się chciało zawezwać saperów.
Saperów, czyli... kogo? Kto właściwie powinien sprzątać to całe psie szambo płynące wartkim potokiem po stołecznych chodnikach? Odpowiedź nasuwa się sama - skoro pieski nie mogą, winni to zrobić ich właściciele. Mandaty za nie uprzątnięcie pamiątki po swoim Azorku powinny być drakońskie i egzekwowane z całą bezwzględnością. Jak tego przypilnować? Nie wiem - niech się nasz Ratusz skonsultuje z tymi europejskimi miastami, które jakoś ten problem rozwiązały (a są takie, ręczę). W przeciwnym razie, jak się kiedyś wkurzę, to zawiozę na Plac Bankowy moje upaprane psimi odchodami buty i postawię je na biurku Sami-Wiecie-Kogo. A gdy Sami-Wiecie-Kto wrzaśnie z obrzydzeniem: "Psiakrew!", ja odpowiem spokojnie: "Nie, psie gówno".
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Pod moim domem nawet nie ma co bawić się w slalomy - trzeba po prostu "iść po wodzie". :) Ale jest tak wiosennie, ciepło i w ogóle, że o samych roztopach udaje mi się źle nie myśleć.
OdpowiedzUsuńNo i coś słyszałam o powrocie zimy...
"Chodzenie po wodzie" świetnie mi się kojarzy - jakoś tak biblijnie. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: my nie chodzimy po wodzie, my w niej brodzimy. :)
OdpowiedzUsuń