Chwilę temu wróciłam z Opery. Los uśmiechnął się do mnie i obdarzył zaproszeniem na premierę "Traviaty" - jedno z najbardziej oczekiwanych wydarzeń kulturalnych tej zimy (wiosny?). Duet Treliński i Kudlicka zapowiadał wielki spektakl, śpiewający główne partie soliści (Aleksandra Kurzak, Sébastien Guèze, Joanna Cortèz, Andrzej Dobber...) - wysoki poziom wokalny. Pozostawało pytanie: czy kolejna "Traviata" może jeszcze zaproponować coś nowego?
Traviata znaczy po włosku "zabłąkana". "Traviata" Trelińskiego jest raczej - że tak pozwolę sobie strawestować Prousta - "Traviatą odnalezioną". To nawet nie powiew świeżości - to cały huragan. Fantastyczna scenografia (podział sceny na odrębne pomieszczenia, przesuwające się przed oczyma publiczności, wspaniała gra świateł, ciekawa kolorystyka), bardzo interesujące kostiumy (brawa dla Gosi Baczyńskiej i Tomasza Ossolińskiego), niezła choreografia... A przede wszystkim (pamiętajmy, że to opera - tu chodzi o ŚPIEW) - cudowne głosy.
Aleksandra Kurzak po prostu mnie zaczarowała - takiego sopranu dawno nie słyszały ani te mury, ani wypełniająca je publiczność. Jak mi powiedział spotkany podczas antraktu Andrzej Matul z Programu 1 Polskiego Radia, ona może śpiewać stojąc, leżąc, tańcząc, a i tak słychać każdą, najsubtelniejszą nutę. Za to Sébastien Guèze (po którym spodziewałam się bardzo wiele) odrobinę mnie rozczarował. Jego głos brzmiał chwilami dosyć płasko i nieprzekonująco. W przeciwieństwie do fantastycznego barytonu Andrzeja Dobbera, któremu publiczność zgotowała całkiem zasłużone owacje.
Inscenizacja jest nowoczesna, dynamiczna, pełna ekspresji. Może, na miejscu Mariusza Trelińskiego, nie epatowałabym tak chętnie golizną i wyuzdanym zachowaniem tancerek, ale rozumiem zamysł - w końcu Violetta nie była mniszką, a jej kumpelki nie śpiewały w chórze kościelnym. Zresztą, może i dobrze, że kurtyzana jest tu kurtyzaną, bo szczerze mówiąc, wzniosła i nieskalana szlachetność paryskiej kokoty z powieści Dumasa zawsze budziła moją nieufność.
Na koniec jednak stwierdzam z całą mocą: "Traviata" Trelińskiego (zabawna ta aliteracja) zasługuje na to, by ją wpisać na listę najbardziej udanych przedstawień Teatru Wielkiego ostatnich lat. Chapeau bas!
A teraz, nucąc pod nosem "Sempre libera", udam się na spoczynek.
czwartek, 25 lutego 2010
Traviata odnaleziona
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
A jak Pani znajduje Edytę Herbuś i Maseraka? Bo mnie, szczerze mówiąc, informacja o zaangażowaniu tych państwa zniechęciła do zakupu biletów...
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc, wcale ich nie znajduję. :) Nawet ich nie zauważyłam. Sekcja baletowa sprawiła się przyzwoicie, wielkich popisów nie było, ale choreografia interesująca i dobrze wkomponowana w całość inscenizacji. Jak już pisałam powyżej, trochę mi zawadzały nadmiernie roznegliżowane panienki (Akt III, bal u Flory), których taniec bardzo mocno przypominał popisy pań z klubu go-go, ale rozumiem, że taka konwencja i jestem to w stanie reżyserowi wybaczyć. Skoro postanowił Violettę uczynić współczesną kurtyzaną, dał jej stosowny entourage.
OdpowiedzUsuńZatem Maserak i Herbuś mi umknęli, co pokazuje, że szum wokół ich udziału w spektaklu jest mocno na wyrost. Pozdrawiam serdecznie. :)
Nie wiem, czy coś przeoczyłam, ale właśnie brakowało mi baletu.
OdpowiedzUsuńbs
Tak, baletu właściwie nie było - tak naprawdę to pojawił się dwa, może trzy razy, co zwłaszcza w kontekście tak szumnych zapowiedzi, może budzić rozczarowanie.
OdpowiedzUsuńCóż, cieszmy się, że Treliński nie umieścił akcji utworu przy jakiejś trasie szybkiego ruchu. Od zakupu biletów na spektakl odstraszyło mnie nazwisko reżysera. Kocham Verdiego, a M. Treliński niweczy jego dzieło.
OdpowiedzUsuńWidziałam przedstawienia rezyserowane przez tego pana, dlatego dziwię się tym wszystkim ochom i achom. Więcej nie zepsuję sobie wieczoru i nie wybiorę się na spektakl w jego reżyserii.
Ja też kocham Verdiego. A Mariusz Treliński jest, faktycznie, reżyserem, który do opery nie podchodzi na klęczkach. Tym razem jednak nie zrobił spektaklu szokującego, a raczej nowoczesny. A najważniejsze, że jego "Traviata" zaśpiewana została wspaniale - Verdi na pewno nie przewraca się w grobie. Cóż mi po nawet najbardziej klasycznym i pięknym spektaklu, jeśli głosy nie te? Ochy i achy są, w mojej opinii, usprawiedliwione - takiej Violetty życzyłabym sobie jak najczęściej na naszej scenie. Ale de gustibus non est disputandum. :)
OdpowiedzUsuń