sobota, 27 lutego 2010

Ofiara przesilenia

Przyznaję się bez bicia i ze skruchą - dopadło mnie przesilenie wiosenne. Zjawisko, którego istnieniu zaprzeczam od lat, teraz osaczyło mnie niczym stado wampirów i wysysa do ostatniej kropli sił witalnych. Objawy są klasyczne - niechęć do wstawania, skłonność do wzdychania, zmęczenie, znużenie, zniechęcenie. Martwota jakaś.

Widok z okna humoru nie poprawia. Od rana mgła, niebo szaro-bure, w powietrzu wilgoć jak w maglu, ulice brudne, pełne śmieci i błotnistych pryzm. Zimno przenika do samego dna jestestwa, i to niezależnie od tego, czy wiatr hula, czy siedzi cicho. Za to, jeśli hula, do wszystkich tych wrażeń dochodzi jeszcze jego posępne wycie, takie jak to, które właśnie w tej chwili rozlega się za oknem.

Wszystko to sprawia, że nieuchronna wydaje się wizyta sióstr syjamskich: Chandry i Migreny. Od rana słyszę, jak się skradają, cwane i podstępne, by mnie dopaść i wziąć w obroty. Ale nie ma tak dobrze - żywcem mnie nie wezmą. Uzbrojona w ibuprom, ruszam do walki z piekielnymi siostrzyczkami.

Zatem mój plan na dziś to:

- wstać bez szemrania (zrealizowane); wprawdzie słowo "wstać" powinnam może zastąpić słowem "zwlec się", a "bez szemrania" zamienić na "z wielkim trudem", ale fakt jest faktem: wstałam 10 minut po dźwięku budzika;
- zaliczyć poranny spacer (zaliczony); nie wiem tylko, czy przemykanie się truchtem między kałużami można nazwać spacerem, ale nie bądźmy drobiazgowi;
- odwieźć walające się od dwóch tygodni torby z rzeczami do Caritasu (odwiezione);
- zrobić dzieciom obiad (zakupiony półprodukt w postaci kurczaka z rożna powinien załatwić sprawę - w stanie przesilenia wiosennego gotowanie wymyślnych dań może się skończyć wysadzeniem kuchni w powietrze);
- pomaszerować na siłownię (dopuszczam ustępstwo w postaci zastąpienia marszu przez jazdę samochodem - wiem, że to obciach, ale trudno);
- nie zjeść kolacji (jak zjem, to wyrzuty sumienia ani chybi przerodzą się w chandrę);
- iść z Zośką do kina na "Walentynki" i dobrze się na nich bawić (do tego wszak służą komedie romantyczne, prawda?).

Uff. Plan jak złoto. Powinno się udać. Oczywiście, pod warunkiem, że kurczak mi się nie przypali, na siłowni nie spotkam instruktorki Ani, która będzie na mnie pohukiwać: "No, ćwiczymy, ćwiczymy! Nie obijamy się!", a "Walentynki" nie okażą się totalnym gniotem, po którym dopadnie mnie chandra, że wydałam kasę na bezdurno.

A teraz może by tak trochę popracować? Tłumaczona książka aż prosi o to, by się nią zająć. E, może jednak nie. W końcu mam niezłe usprawiedliwienie: jestem ofiarą przesilenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz