piątek, 30 kwietnia 2010

Kobieta i pilot, czyli jak nie zapaść na Alzheimera

Moja Przyjaciółka była dziś w telewizji. Jako ekspert. Ekspertka, znaczy. Nie po raz pierwszy, zresztą, bo media zapraszają ją regularnie - jesienią, by pouczała naród o grypie, a wiosną, by przestrzegała przed śmiercionośnym kleszczem. Przyjaciółka jest bowiem lekarzem (tfu! lekarką! - kiedy ja się wreszcie przestawię na te żeńskie formy?), więc grypę i kleszcze ma w małym palcu (na szczęście, tylko metaforycznie).

Na dziś zaplanowane były kleszcze. I choć wiem o nich już wszystko (ojciec-zakaźnik i Przyjaciółka-zakaźniczka zrobili swoje), chciałam Przyjaciółkę obejrzeć, żeby jej potem powiedzieć, że była świetna, wyglądała zjawiskowo, a media to jej drugie powołanie. Po pierwsze, to wszystko prawda, a po drugie, tak właśnie robią przyjaciółki - jak mnie się zdarzyło być w tv, ona mnie oglądała, po czym dzwoniła i mówiła, że byłam świetna, wyglądałam zjawiskowo... i tak dalej. ABC przyjaźni. Kobiecej, rzecz jasna.

A zatem, za kwadrans dziewiąta zasiadłam przed telewizorem, żeby przygotować się do oglądania. Przyjaciółka wchodziła na wizję o dziewiątej, więc wyliczyłam sobie, że piętnaście minut to akurat tyle, ile mi potrzeba na uporanie się z wszystkimi trudnymi czynnościami, takimi jak: włączenie telewizora, znalezienie odpowiedniego kanału i ustawienie wszystkich parametrów wizji i fonii, by w spokoju napawać się chwilami chwały Przyjaciółki.

Tu muszę zaznaczyć, że mam w domu dwa piloty - jeden od telewizora, drugi od dekodera HD (proszę mnie nie pytać, co to jest, bo nie mam zielonego pojęcia, ale rodzina mnie przekonała, że to coś wspaniałego, bez czego nowoczesny oglądacz telewizji nie może się obejść). Na każdym z pilotów jest milion przycisków, wśród których wyróżniają się zwłaszcza dwa: Menu oraz OK. Wystarczy zatem wejść w menu, a potem wciskać ok. Oczywiście, pod warunkiem, że to, co robimy, jest ok. Wprawdzie, nigdy dotąd sama tego nie robiłam, bo od czego ma się dzieci, ale nie przesadzajmy - to musi być prościzna.

O 8.50 byłam już lekko zdenerwowana. Wciskanie menu na jednym i drugim pilocie dało tylko ten efekt, że ekran telewizora lśnił na niebiesko, co wyglądało dosyć ładnie, ale nie dawało cienia szansy na obejrzenie Przyjaciółki. O 8.55 na ekranie pojawiły się jakieś cyfry i strzałki. O 8.57 pojawiło się wreszcie coś, co przypominało menu, ale niestety figurujące w tej "karcie dań" pozycje brzmiały bardzo tajemniczo (np. HD1). O 8.58 wrzasnęłam "Tomek, ratunku!", przekrzykując szum lejącej się z prysznica wody (syn brał kąpiel). Musiałam wrzasnąć bardzo sugestywnie, bo syn pojawił się przy mnie w mgnieniu oka, malowniczo owinięty ręcznikiem i cały ociekający wodą. Pewnie myślał, że ktoś się wdarł do mieszkania lub znajdzie matkę konającą na atak serca. Ewentualnie, jedno i drugie.

Znalazł matkę z dwoma pilotami w dłoni i paniką w oczach. W 10 sekund wrzucił mi odpowiedni kanał. I nawet nie był zgryźliwy. Kiwał tylko mokrą głową i patrzył na mnie z wyrazem twarzy, który bardzo, ale to bardzo mi się nie podobał. Zupełnie, jakbym miała na czole wypisane: Niemota, co nie umie użyć pilota. I zupełnie, jakby to była prawda. A potem dotarło do mnie, że to, niestety, JEST PRAWDA. I przypomniałam sobie książkę dr. Weila, którą kiedyś tłumaczyłam, gdzie najsłynniejszy lekarz Ameryki tłumaczył, że organy nieużywane zanikają. I że dotyczy to także mózgu. Oraz radził, żeby tego mózgu używać jak najintensywniej - na przykład, ucząc się języków obcych lub poznając nowe programy komputerowe. Zmniejsza to ponoć znacznie prawdopodobieństwo zapadnięcia na chorobę Alzheimera i starczą demencję.

Dlatego postanawiam: w ramach walki z Alzheimerem (potencjalnym, ale nie lekceważmy ryzyka), nauczę się:
a) obsługiwać OBA piloty;
b) programować pralkę;
c) ustawiać zegar w piekarniku (jak korki wylecą, to się cholerstwo zeruje);
d) znajdować moją ulubioną stację radiową.

Rozważałam jeszcze opanowanie wypełniania formularza PIT, ale uznałam, że to już byłoby znęcanie się nad sobą. I tak nie jestem pewna, czy nie wysiądę przy pralce. Lub przy drugim z pilotów. Ale, kurczę blade, od czego mam męża i dzieci?!

5 komentarzy:

  1. Czytając może nie miałem TEGO wyrazu twarzy, ale jakiś taki uśmieszek mi się zrobił.

    OdpowiedzUsuń
  2. Beato, ale postawiłaś sobie ambitne zadanie! Szczerze podziwiam. A jak rozumiem!! :)
    Co do języka:
    - ciągle zastanawiam się, dlaczego koleżanki piszą o sobie: nauczyciel. ;)
    - sama po warszawskim występie przed kamerami mówię wyłącznie... włączam ;), wtedy wydawało mi się to takie... hiperpoprawne.
    Pozdrawiam serdecznie, Jola

    OdpowiedzUsuń
  3. Do nauczycielki wszyscy się przyzwyczaili, choćby z tej przyczyny, że to dziś głównie kobiecy zawód. No i ten sufiks w połączeniu z tematem nie daje śmiesznego efektu - w przeciwieństwie do takiej filolożki. ;)
    A co do "włączania", to moje dzieci poprawiają każdego, komu zdarzy się coś "włanczać". Widocznie tę hiperpoprawność mają we krwi. :) Pozdrowienia, Jolu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj, przyzwyczaili, że kobiecy zawód, przyzwyczaili. Nieraz w pokoju nauczycielskim w obecności któregoś z naszych kolegów padało: - Słuchajcie, dziewczyny. ;)
    Jeśli chodzi o dzieci, kochane są. :) Po obejrzeniu wzmiankowanego filmiku, syn powiedział: - Mamo, ale to łatwe, wystarczy zapamiętać: włą - czać. No, łatwe. ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzieci to nasi kaci. ;) Nie przepuszczą żadnej okazji, żeby nas na czymś przyłapać i skorygować. Strach przy nich otworzyć usta. :)

    OdpowiedzUsuń