Kampania prezydencka trwa w najlepsze, choć komitety wyborcze dopiero się rejestrują. Na razie jest ich już ponad 20, co doprawdy wspaniale świadczy o demokracji. Każdy, kto ma choć odrobinę zmysłu organizacyjnego i dużą dawkę "parcia na szkło i sitko" (radiowy i telewizyjny czas antenowy w trakcie kampanii należy się każdemu kandydatowi jak psu zupa), może sobie taki komitet zarejestrować i przez chwilę zaistnieć jako potencjalny prezydent RP.
Rzuciłam okiem na listę - połowa nazwisk (a może i więcej) nie mówi mi zupełnie nic. Jak jednak pokazuje doświadczenie, nawet kandydat znikąd albo z Peru (lub Kanady - co do tego nie było pewności) może u nas przejść do drugiej tury. Pamiętam doskonale, jak w grudniu 1990 roku, leżąc na oddziale położniczym Szpitala Bielańskiego, zwlokłam się z łoża boleści, żeby zagłosować na Lecha Wałęsę, przerażona perspektywą prezydenta Tymińskiego z czarną teczką w ręku. Od tamtej pory nie lekceważę już żadnego kandydata, bo niezbadane są wyroki demos.
Ale wróćmy do teraźniejszości. Jak już mówiłam, kampania trwa, a jej nieodłącznym elementem są, rzecz jasna, słowa. Leją się one nieprzerwanie i trochę już na nie głuchniemy, bo kto by tego wszystkiego słuchał! Ale czasem warto posłuchać - choćby dla gimnastyki intelektualnej. Ot, wczoraj, na ten przykład. Jarosław Kaczyński ogłosił, że kandyduje. Żadna niespodzianka, każde dziecko w Polsce wiedziało, że inny scenariusz raczej nie wchodzi w grę. I z grubsza można było przewidzieć, jakie padną argumenty.
Zdumiewa mnie jednak, jak często polityków, i to doświadczonych, ponosi zapał retoryczny. Bo kiedy czytam, że Jarosław Kaczyński zamierza "kontynuować dzieło ofiar smoleńskiej tragedii", natychmiast nasuwa mi się pytanie: których, mianowicie? Trudno bowiem nie zauważyć, że dzieło prowadzone przez - dajmy na to - Janusza Kurtykę różniło się dosyć zasadniczo od dzieła posłanki Jarugi-Nowackiej czy Jerzego Szmajdzińskiego. W smoleńskiej tragedii zginęli ludzie tak wielu opcji politycznych, tak rozmaitych poglądów i światopoglądów, że wrzucenie ich - pardonnez-moi le mot - do jednego worka to grube nieporozumienie.
Tak, tak, ja wiem, co Jarosław Kaczyński miał na myśli. Wiem, że mówiąc o "elicie patriotycznej", mówił o swoim świętej pamięci bracie i kolegach z Prawa i Sprawiedliwości. Ale tego, rzecz jasna, nie mógł jasno oświadczyć, bo to godziłoby w cześć pozostałych ofiar. Więc posłużył się uogólnieniem. I wyszło, co wyszło. Jak dla mnie - tak sobie. I po raz kolejny się przekonuję, że w wyborczej walce słowa ważone są lekce - mało kto się przejmuje tym, co naprawdę znaczą. Ot, takie wyborcze pitu-pitu.
A propos! Może zamiast analizować i doszukiwać się sensu, gdzie go nie ma, sprawdzę, czy mąż dobrze wypełnił PIT.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz