czwartek, 8 kwietnia 2010

Był sobie film, czyli o tytułach w kinie

Pierwszy kwietniowy wypad do kina zaliczam do udanych. Uf, nareszcie. Po ostatnich kinowych wpadkach, trochę się bałam, że zaproponowany przez moją Przyjaciółkę film "Była sobie dziewczyna" okaże się jakimś romantyczno-obyczajowo-komediowym badziewiem. Na duchu podnosił mnie tylko fakt, że film jest produkcji brytyjskiej, a w rolach głównych nie występują Angelina Jolie i Brad Pitt, tylko aktorzy, których nazwisk nawet teraz nie jestem w stanie odtworzyć z pamięci. Za to ci, których nazwiska znam - Alfred Molina oraz Emma Thompson, grają role drugoplanowe, a wiadomo, że filmowi dobrze wróży, kiedy świetni aktorzy obsadzeni są w drugiej linii.

Zanim jednak przejdę do ekspresowej recenzji, muszę wyznać, że zirytował mnie tytuł - ten polski, wymyślony zapewne przez jakiegoś błyskotliwego speca od filmowego marketingu. Oryginalny brzmi An Education, co każdy, nawet nieznający języka angielskiego, przeciętnie inteligentny przedstawiciel gatunku homo sapiens jest w stanie zrozumieć. I pewnie każdy będzie zachodził w głowę, jakiż to ciąg skojarzeń poprowadził polskiego dystrybutora od angielskiego oryginału do polskiego quasi plagiatu pamiętnego tytułu "Był sobie chłopiec". Zabieg tym bardziej irytujący, że tytuł oryginalny doskonale oddaje sens filmu, po prostu trafia w samo sedno, czego już nie da się powiedzieć o polskim - kompletnie nijakim i sugerującym nie-wiadomo-co.

Nie po raz pierwszy się zżymam na takie translatorskie kwiatki, w których filmowi dystrybutorzy zdają się być mistrzami nad mistrze. Do moich ulubionych przeróbek (bo nie przekładów) należy tytuł "Boskie jak diabli", którego hiszpański oryginał brzmi Sin noticias de Dios, czyli "Żadnych wieści od Boga". Niech każdy sobie oceni, który lepszy. Który wierniejszy - oceniać nie trzeba. Jasne, Boy-Żeleński mówił, że tłumaczenie wierne nie jest piękne, a piękne nie jest wierne (jak kobieta), ale mówił to w czasach, gdy kino raczkowało i nikomu się nie śniło, by tytuł Gone with The Wind przetłumaczyć jako "Scarlett, przewrotna piękność Południa".

No, ale wróćmy do filmu. Powiem krótko: niezły. Może nie arcydzieło, ale półtorej godziny, które poświęciłam na śledzenie losów szesnastoletniej Jenny, nie uważam za zmarnowane. Film pokazuje dotkliwą lekcję życia (An Education!), jaką Jenny odbiera przy wydatnej pomocy sporo starszego od siebie mężczyzny. Ona - młoda i niedoświadczona, choć na szczęście bystra i już nieźle wyedukowana. On - czarujący, bogaty i reprezentujący wszystko, czym (kim) nie są mieszczańscy i nieco ograniczeni rodzice Jenny. Mogło się skończyć różnie, nawet tragicznie. Skończyło się trochę gorzko, ale pożytecznie - tyle mogę napisać, żeby nie zdradzić za wiele. Reasumując - można na to iść, zwłaszcza gdy ma się nastoletnią córkę. I lubi się Londyn, Paryż, Juliette Greco, lata 60. oraz fryzury à la Audrey Hepburn. Ja lubię. Niewykluczone, że zabiorę na to Zośkę - ma dokładnie tyle lat, co Jenny...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz