Właśnie wróciłam od fryzjera...
Niektóre kobiety bardzo lubią swoich fryzjerów. Ba, tworzą z nimi coś w rodzaju intymnego związku, czynią ich swymi powiernikami, a nawet oferują intratne posady w całkiem niefryzjerskim fachu. Wyznaję, że do nich nie należę. I szczerze mówiąc, zupełnie nie rozumiem, jak można czerpać przyjemność z siedzenia na fotelu z mokrą głową, w lokalu pełnym ludzi, czasem z witryną wychodzącą na ulicę. Czy można dobrze wyglądać z mokrą głową? No, chyba, że się jest Meryl Streep w „Pożegnaniu z Afryką”. Albo Kim Basinger w „9 i pół tygodnia”. Albo… No, dobra, można. Ale JA NIE WYGLĄDAM.
Moje koleżanki mają „swoich” fryzjerów. Pana Jarka, panią Joasię, pana Filipa… Nawet mój syn ma ulubioną fryzjerkę, którą niejako przekazał w spadku moim córkom. Widują się regularnie, są na stopie niemal koleżeńskiej, stanowią część życia – ktoś jak lekarz pierwszego kontaktu. Ja tak nie mam. Owszem, wiele lat temu, kiedy nosiłam fryzurę à la nieco dłuższa Sinnead O’Connor, musiałam często nawiedzać zakład fryzjerski i przez jakiś czas niejaki pan Piotr z Salonu Pani Hanki był kimś w rodzaju „mojego fryzjera”. Piszę „kimś w rodzaju”, bo w przeciwieństwie do wspomnianej koleżanki, ja wizyty u pana Piotra traktowałam jak dopust boży. On też nie miał ze mnie wielkiego pożytku. Ilekroć próbował mnie naciągnąć na jakąś bardziej fantazyjną fryzurę, słyszał: Tniemy krótko, panie Piotrze. Pan Piotr wzdychał, a zimą do westchnienia dodawał sarkastyczne „No tak, w końcu po to wymyślono czapki”. I ciął krótko.
Niestety, włosy odrastały szybciej, niż bym chciała, Sinnead O’Connor zmieniała się w Sinnead O’Connor w ciężkiej depresji, a mnie trafiał szlag na myśl o kolejnej wizycie w Salonie Pani Hanki. Zacisnęłam więc zęby, przeszłam kolejne, trudne etapy odrastania i w końcu doszłam do stanu, który wprawdzie trudno nazwać fryzurą, ale który ma tę zaletę, że w wakacje łatwo daje się przerobić na Pippi Langstrumf, a w okolicznościach bardziej oficjalnych na ubogą wersję Angeliki Houston z "Honoru Prizzich" (z góry gładko, z tyłu koczek). Na parę lat miałam spokój.
Ostatnio jednak znowu musiałam poszukać sobie fryzjera. Zmusiły mnie do tego dzieci, które uznały, że moje przywiązanie do wizerunku kobieta au naturel przekracza już wszelkie dopuszczalne granice, podobnie jak ilość siwych włosów na mojej, w końcu nie tak znowu starej głowie. Kiedy za kieszonkowe kupiły mi farbę do włosów (mąż się zaklinał, że nie miał z tym nic wspólnego), uznałam, że chyba pora coś z tym zrobić. I znalazłam sobie pana Grzegorza z salonu o egzotycznie brzmiącej nazwie. Salon jest rzut peruką od mojej kamienicy, więc przynajmniej nie muszę nigdzie jeździć.
Pan Grzegorz ma wiele wspólnego z panem Piotrem. On też próbuje mnie namawiać na zmiany. Ja wciąż się opieram i na razie wychodzę od niego o ton ciemniejsza i o dwa centymetry krótsza. On zaś nie traci nadziei, że jak mi pokaże w komputerze mój nowy, potencjalny look (nie mylić z lokiem), wreszcie będzie sobie mógł poszaleć na mojej głowie. Powolutku tworzymy coś w rodzaju więzi. Dziś jeszcze mu się nie udało. Ale kto wie, może latem Sinnead O’Connor powróci?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz