Tradycja studniówki nowa nie jest – taki już urok tradycji. Jak stara – tego nie wiem, ale co najmniej tak stara jak ja, bo fotka ze studniówki jest ozdobą mojej kolekcji zdjęć objętych zakazem pokazywania komukolwiek. Z obawy przed zaszarganiem wizerunku, zresztą. Od jakiegoś czasu jednak można mówić o „nowej świeckiej tradycji”, która ze studniówki uczyniła bal na miarę wesela z przytupem. O zjawisku tym czytałam nieraz, ale dopiero parę dni temu dane mi było go doświadczyć na własnej skórze.
Albowiem gdyż (jak mawia pewien znajomy miłośnik retoryki) moja córka Zofia (miłośników „Misia” proszę o niekojarzenie z kultowym tekstem „moja żona, Zofia”) zmierza raźnym krokiem ku maturze. I w ostatnią sobotę jej LO uświadamiało to swoim uczniom przy pomocy studniówki.
Pewnych podejrzeń co do charakteru imprezy nabrałam już kilka miesięcy temu, kiedy okazało się, że moje wyobrażenia o balu na szkolnej sali gimnastycznej mogę sobie między bajki włożyć. „Mutter, czasy się zmieniły” – poinformowała mnie córka, popisując się przy tym postępami w nauce języka niemieckiego, z którego matury wprawdzie nie zdaje, bo Deutch jej jakoś nie leży, ale za to chętnie przemawia do mnie w ten właśnie sposób. Dalej już było o tym, że jak studniówka, to tylko w „lokalu”, przez co należy rozumieć hotel, restaurację, a w najgorszym wypadku klub, i to nie byle jaki.
Kolejnych złudzeń pozbyłam się, kiedy przyszło do ustalania stroju. Moje naiwne przekonanie, że biała bluzka i czarna spódnica załatwią sprawę, zostało brutalnie wyśmiane i poddane miażdżącej krytyce. Dowiedziałam się, że sukienka w stylu koktajlowym i buty na szpili to absolutne minimum. Jeśli zaś miałybyśmy całkiem pójść z duchem czasu, powinnam od razu zarezerwować wizytę u fryzjera i kosmetyczki, a także zadbać o odpowiednią biżuterię oraz dodatki. Z duchem poszłam, ale częściowo. Zakupiłyśmy kieckę (awantury o jej długość i poziom skromności mogłabym spisać na wołowej skórze) i szpile (te ostatnie zakupił mąż, bo okazał się bardziej wyrozumiały, jeśli chodzi o wysokość szpili, co córka umiejętnie wykorzystała). Kosmetyczka odpadła w przedbiegach, fryzjer tylko lekko podciął włosy.
Jak się okazało, była to faktycznie wersja minimum minimorum. Kiedy weszłam na salę "lokalu", w którym odbywała się studniówka, i rozejrzałam dookoła, musiałam przyznać, że jestem dinozaurem. Kreacje, które tam ujrzałam, można by spokojnie zaliczyć do tych z rodzaju sukien dla bardzo już dorosłych pań. Fryzury - koki, loki, koafiury z użyciem tony brokatu, z pewnością stanowiłyby ozdobę każdego wesela. Co zaś się tyczy makijażu, muszę przyznać, że niektóre pannice mocno się napracowały, by dodać sobie dziesięć lat z okładem (jedną nawet wzięłam za nauczycielkę).
Morał? Nie ma morału. Ot, tempora mutantur i tak dalej. Na koniec wyznam, że uległam pokusie i pokazałam córce i jej chłopakowi moje zdjęcie ze studniówki. Córka zakrztusiła się herbatą, a jej chłopak szarmancko udawał, że "o, jakie fajne". Po raz kolejny stwierdziłam, że lubię faceta.
I to by było na tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz