Od lat toczę z moim ślubnym nierówną walkę o kuchnię. Nie, nie chodzi o to, czyje to królestwo, bo tę wojnę mój Pan i Władca wygrał już dawno temu i fakt, że nie broniłam tego terytorium zbyt zaciekle, nie ma nic do rzeczy. W kuchni króluje ON. Pola ustępuje mi jedynie w kwestii wypieków cukierniczych, a i na tym polu muszę wysłuchiwać porad w stylu "te jabłka do szarlotki nadają się średnio". Walka, o której piszę, ma związek nie z tym, KTO ugotuje, bo to jest oczywiste, ale z tym, CO trafi do garnka.
Po jednej stronie linii frontu jestem ja i moja niechęć do jedzenia mięsa. Po drugiej stronie - mąż, który mój wegetarianizm zalicza do kategorii zachowań samobójczych. Pośrodku są dzieci, które swoje kulinarne gusta dzielą między oba wrogie obozy - raz domagając się kotleta, a raz narzekając, że "jak ma być znowu ta pieczeń, to już lepiej niech Mutter zrobi quiche lorraine". Tak sobie walczymy niezbyt zaciekle, bo w końcu trudno uzależniać losy stadła od jadła. Chodzimy więc na rozmaite kompromisy - mąż nie pyta, co jadam w tygodniu (bo wiadomo, że nic, co kiedyś żyło), a ja w weekendy zawieszam wegetarianizm na kołku i tylko błagam o jak najmniejszy kawałek padliny. Czasem mi się nawet upiecze.
Ostatnio jednak miałam swoją chwilę chwały. Kiedy po kraju gruchnęła wieść, że od lat społeczeństwo polskie karmione jest mięchem zaprawionym solą przemysłową, a media zaczęły prześcigać się w opisach, co nam wszystkim z tego powodu grozi, poczułam, że mój wegetarianizm - kulawy, to fakt, ale zawsze - zyskał jeszcze jedno, bardzo konkretne wsparcie. Dzięki niemu zjadłam o ileś tam kilogramów tej trucizny mniej niż mięsożerna reszta rodaków. Jestem zdrowsza. No, powiedzmy, że mniej chora. Super.
Podzieliłam się tą radosną wieścią ze ślubnym. Sugerując nieśmiało, że może i on, a za nim i dziatki, przeszliby na wegetarianizm, co - jak widać - nie jest takie głupie, jak sądził. Moja chwila chwały trwała jednak krótko. Mąż spojrzał na mnie z politowaniem, po czym spytał, czy uważnie słuchałam Wiadomości i czy dosłyszałam, że sól przemysłową sypano też do SERÓW. Te sery wybrzmiały naprawdę wielkimi literami, a ja stuliłam uszy. Serów jem bowiem sporo, żeby nie powiedzieć bardzo sporo. Właściwie, to okropnie dużo. Ergo, jestem tak samo zatruta jak cała reszta.
Od tej pory nie czytam już informacji o tym procederze z solą przemysłową. Nie chcę wiedzieć, ile w niej jest siarczków (a może to były siarczany), ile jodków, a ile czystej, żywej rtęci. Kolega z pracy pocieszył mnie, że gdybym wiedziała, co się leje pod warzywa, żeby szybciej rosły, przestałabym jeść cokolwiek. Jutro do roboty biorę obiad w postaci kawałka papryki (trochę się martwię, bo jakaś ona podejrzanie duża) i pudełka twarożku (smakuje jałowo, może nie posolili). I rozważam przejście na kroplówkę.
Ciąg dalszy nastąpi - o ile dożyję.
wtorek, 28 lutego 2012
Krótkotrwały triumf wegetarianki
Etykiety:
jedzenie,
mięso,
sól przemysłowa,
wegetarianizm,
wędliny,
zdrowa żywność,
żywność
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz