czwartek, 5 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część druga: Nim dotarliśmy

Tak przywitała nas Astana

Przygotowania do podróży rozpoczęliśmy dosyć wcześnie – jakieś pół roku przed wyprawą. Fakt, że Kazachstan właśnie zniósł dla Polaków wizy, uznaliśmy za znak, że wybór kierunku był wspierany z nieba. Amen.

Jak wspominałam, pierwszy zarys trasy mój PiW miał w głowie już w chwili, gdy rzucił hasło „Kazachstan”. Wiadomo było, że w dwa tygodnie nie damy rady objechać kraju ponad osiem razy większego od Polski. Trzeba było coś wybrać. Więc wybraliśmy. Z miast odwiedzimy Astanę i Ałmaty – nową i starą stolicę. Pozostały czas przeznaczymy na południową część Kazachstanu leżącą na wschód od Ałmaty – kaniony, góry, jeziora, parki narodowe. No i – jak się wkrótce okazało – step, step, jak okiem sięgnąć - step.

Zanim to jednak nastąpiło, trzeba było jakoś do tego Kazachstanu dotrzeć. Z oczywistych względów (urlop nie jest z gumy), właściwie jedyną opcją był lot. I to lot Lotem. Pomysł, by polecieć od razu do Ałmaty i ruszyć w plener, okazał się nierealny – bezpośrednich lotów do Ałmaty po prostu nie ma, a te z przesiadkami jeżą włos na głowie, gdy się policzy wszystkie godziny spędzone w podróży. A urlop ucieka. Zdecydowaliśmy się zatem na lot Warszawa – Astana, połączenie, które LOT uruchomił głównie ze względu na Expo, do którego Astana właśnie szykowała się z wielką pompą.

Potem zaczęły się schody. Jak dotrzeć z Astany do Ałmaty, skąd chcieliśmy rozpocząć naszą włóczęgę? Samochód? Odpada. Za daleko, za długo, szkoda czasu. Pociąg? Owszem, jest, i to całkiem niezły, z opcją podróży całonocnej kuszetką. Kuszące. Kiedy jednak zaczęliśmy się rozglądać za biletami, okazało się, że możemy je kupić z wyprzedzeniem maksymalnie czterdziestopięciodniowym. Z czego wniosek, że trzeba poczekać, a potem czyhać na bilety, bo w okresie wakacyjnym (a wrzesień się do niego jeszcze zalicza) rozchodzą się jak świeże bułki. Co gorsza, jeśli 45 dni przed wyjazdem, jakimś cudem, uda nam się dopaść 4 bilety, to by zakupić powrotne, musimy odczekać parę dni (tyle, ile zechcemy zostać w regionie Ałmaty) i znów czyhać. Innymi słowy, istnieje ryzyko, że kupimy bilety w jedną stronę, a potem się okaże, że nie mamy powrotnych. Kuszetki przestały być kuszące. Odkryliśmy jednak, że mamy alternatywę – LLLL, czyli lot lokalnymi liniami lotniczymi. Za naprawdę przystępną cenę. Alleluja!

Nasz entuzjazm opadł niczym przekłuty balon, gdy tylko zasiedliśmy do kompa, by kupić bilety. Żadna, ale to żadna z naszych kart kredytowych czy debetowych nie była wystarczająco dobra dla linii lotniczych SCAT lub obsługującego je operatora płatności internetowych. Po kolejnej wyświetlającej się na ekranie informacji, że transakcja nie może być zrealizowana, zadzwoniłam do Przyjaciółki, że chyba jednak pójdziemy do Ałmaty pieszo, chyba że oni spróbują swoich kart. Spróbowali. I stał się cud – transakcja została zrealizowana. Nie ujawnię, jakiego banku karty ma moja Przyjaciółka, mogę jednak ujawnić, że karty PKO BP odpadają w przedbiegach. Nawet, drogi Czytelniku, nie próbuj.

Nasz plan podróży rysował się od tej pory całkiem zgrabnie. Wylot w piątek wieczorem. W sobotę ok. 8.30 rano lądujemy w Astanie. Załatwiamy formalności (na lotnisku trzeba wypełnić jakieś druki, które konieczne są przy odprawie paszportowej i których – jak nam powiedziano – należy potem strzec jak źrenicy oka, pod groźbą Bóg raczy wiedzieć jakich kar), odbieramy bagaże, zaliczamy odprawę paszportową i idziemy na terminal lotów krajowych, skąd ok. południa wylecimy do Ałmaty. Bułka z masłem.

Jakiś tydzień przed wyjazdem mało się tą bułką nie udławiłam. Mój PiW dostał bowiem tajemniczo brzmiącego maila. Brzmiał tym bardziej tajemniczo, że dwa zdania, które zawierał, zostały napisane po rosyjsku i ani mąż, ani ja nie mogliśmy w stu procentach stwierdzić, że rozumiemy jego treść zgodnie z intencją. Brzmiała ona mniej więcej tak: Szanowny Panie, lot nr... do Ałmaty o godz. 12.30 odwołany. W zamian może Pan lecieć o 8.40. Z poważaniem. Jak to 8.40? Przecież my w Astanie lądujemy o 8.30! Wysmażyłam stosownego maila. Nie dostałam odpowiedzi przez dwa najbliższe dni. Sytuacja zrobiła się podbramkowa. W rozpaczy odgrzebałam gdzieś numer telefoniczny linii SCAT. Poszukiwania osoby mówiącej po angielsku zajęły z 15 minut, wyjaśnienia kolejne 10 (licznik mojej komórki bił radośnie, rachunek, który dostaliśmy parę dni temu prawie przyprawił PiW-a o zawał). W końcu... poproszono mnie o maila. Wrrrrrr!

Napisałam. Tym razem przyszła odpowiedź. Mam napisać kolejnego maila (wrrrrr!) o zamianę lotu na późniejszy. Po serii wyczerpujących wiadomości, wreszcie dobiliśmy do portu – polecimy o 22.15. Martwienie się, jak o północy dotrzemy do naszego hostelu (o planowaniu noclegów napiszę osobno, bo to temat na dłuższą gawędę), zostawiliśmy sobie na później. Radość, że oto trzymaliśmy w ręku wydrukowane bilety lotnicze z Warszawy do Astany i z Astany do Ałmaty, przyćmiła wszystko. Jedziemy do Kazachstanu!

Ciąg dalszy nastąpi. Pa! Ryżanka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz