poniedziałek, 23 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część szósta: W Kanionie Szaryńskim

Po wrażeniach wielkomiejskich (Astana) pora na trochę natury. Tym bardziej, że kazachskiej przyrody zaznaliśmy w dużych dawkach.

Zaczęliśmy od gór. A ściślej rzecz biorąc od kanionów. Zasadniczo, miał to być jeden kanion, który przewodniki nazywają Kanionem Szaryńskim. Jak się jednak okazało, Kanion Szaryński to cała sieć rozsianych na sporej powierzchni kanionów, z których każdy jest inny. By je opisać w skrócie, najlepiej posłużyć się kolorami – jest kanion czerwony, kanion żółty i kanion czarny. Summa summarum, odwiedziliśmy wszystkie trzy, choć najdłuższą wizytę złożyliśmy w kanionie czerwonym, zwanym też Doliną Zamków.

Poranna medytacja w Kanionie Szaryńskim. Fot. M. Talarek
Nim jednak było nam dane zachwycić się krajobrazem jak z amerykańskich westernów, musieliśmy zapłacić frycowe. Nasz telefoniczny gps okazał się źle poinformowany i na autostradzie (tak, tak, jest w Kazachstanie autostrada, bodaj że jedna jedyna, ale za to nówka-sztuka, której żadna aplikacja jeszcze nie wprowadziła do systemu) przegapił nasz zjazd. Po paru kilometrach od nieszczęsnego zjazdu zaczęliśmy coś podejrzewać. Po paru następnych podejrzenia przerodziły się w pewność – zasuwamy ku chińskiej granicy, a Dolina Zamków została za plecami. Zrobiło się nieco nerwowo – w planach mieliśmy podziwianie zachodu słońca nad kanionem, a pora zrobiła się późnawa. Jak okiem sięgnąć nie widać żadnej opcji nawrotki.

Nagle zauważyliśmy coś w rodzaju parkingu, a na nim dwa samochody. Jednomyślna decyzja – trzeba spytać, jak z tego ambarasu się wykaraskać. Zatrzymujem się, wychodzimy z Ravki. Jeden gość właśnie rozłożył dywanik i zaczyna modły – mowy nie ma, żeby mu przeszkodzić. Drugi, najwyraźniej mniej religijny, po prostu stoi i kurzy papierosa. Idziemy do niego, pytamy o drogę do kanionu. Nasze podejrzenia potwierdzają się w całej rozciągłości – z prędkością 100 km/h oddalamy się od celu. Pytamy o najbliższy zjazd. Gość drapie się po głowie i mówi, że będzie za jakieś... 100 km. No tak, to Kazachstan, tu odległości liczy się w setkach. Przekonaliśmy się o tym później po wielokroć, gdy pytaliśmy, czy coś jest daleko. Daleko? Nie, niedaleko, będzie jakieś 200 km...


Którędy na Szaryń? Fot. M. Talarek


Gość widzi naszą rozpacz i podsuwa rozwiązanie. Jakieś dwa kilometry wcześniej są na autostradzie roboty. Barierka oddzielająca pasy ruchu ma przerwę. Wróćcie się tam i przejedźcie na przeciwległy pas. Jak to „wróćcie się”? – pytamy wstrząśnięci - Na wstecznym? E, nie, zwyczajnie. Obróćcie samochód, włączcie awaryjne i trzymajcie się blisko pobocza. Nadal nie możemy uwierzyć, że on tak poważnie. A policja? – wytaczamy działo. Gość śmieje się serdecznie i mówi: Ja jestem policja. Nie uwierzyliśmy. Ale zrobiliśmy, jak radził. Z duszą na ramieniu i śmiercią w oczach. Udało się. Po dwóch najdłuższych kilometrach autostrady w życiu dobrnęliśmy do przerwy w barierce i już po chwili zasuwaliśmy setką w stronę kanionu.

Zachód słońca podziwialiśmy nad autostradą. Do Doliny Zamków dotarliśmy ciemną nocą. Strażnicy pilnujący wjazdu do parku narodowego byli mocno zaskoczeni, że o tej porze ktoś tam się pcha. Radzili podjechać kawałek, rozstawić namiot i poczekać do rana. Posłuchaliśmy rady. W nagrodę nad namiotem wartę trzymała Wielka Niedźwiedzica, którą mąż Przyjaciółki złapał w sidła swojego obiektywu.
 
Wielka Niedźwiedzica nad naszym namiotem. Fot. M. Talarek
Po nocy krótkiej, bo zimnej, do woli i z rozkoszą podziwialiśmy wschód słońca, od którego czerwone skały kanionu stały się jeszcze bardziej czerwone. Towarzyszyły nam w tym licznie hasające wokół namiotu stepowe gryzonie. Szybko się przekonaliśmy, że ich obecność na stepie oznacza, że trzeba uważnie stawiać stopy, bo ilość wykopanych przez nie nor skutecznie zwiększa ryzyko skręcenia kostki. Są to stworzonka dosyć płochliwe, choć u niektórych - jak widać na poniższym zdjęciu - "parcie na szkło" zwyciężało z lękiem przed tymi dwunożnymi potworami, które nie wiedzieć po co szwendają się wokół ich domków.

Stepowy gryzoń (nazwa nieznana). Fot. M. Talarek

Potem było zejście na dno kanionu. Z sobie tylko wiadomych względów wybraliśmy drogę najtrudniejszą z możliwych, którą poza nami nikt chyba nie chodzi (tak w każdym razie wynikało z informacji udzielonych post factum przez strażników parku). A nie chodzi, bo tylko idiota lub samobójca pójdzie z ciężkim plecakiem czymś w rodzaju koziej ścieżki, gdzie trapery ślizgają się na osypujących się kamieniach, a czasem trzeba iść przyklejonym do skały, za plecami mając tylko przepaść. Nasi aniołowie stróże mieli w tym dniu kupę roboty. Skończyło się na jednym zjeździe na twarz po kamienistym żlebie (mój PiW) oraz ataku histerii na wspomnianej półce skalnej (ja). PiW miał po wypadku na przedramieniu rany, jakby go zaatakowała Wielka Niedźwiedzica. Ja wstydziłam się tego, co wykrzykiwałam w trakcie przeprawy nad przepaścią, co najmniej do końca dnia. Innymi słowy, ucierpiała jedna ręka i jedna duma. Nieźle, jak na tę trasę.

Jeśli o mnie chodzi, ochy i achy towarzyszyły mi głównie w drodze powrotnej, kiedy to już poszliśmy normalną drogą, a nie jakimś samobójczym szlakiem. Tym razem patrzyliśmy na kanion z dołu, czując, jak jego ściany napierają na nas swoim czerwonym masywem, i podziwiając rzeźby, jakie stworzyła Matka Natura. Żeby to wszystko opisać, potrzebowałabym kilku tomów. Dlatego...

BB i skała-serce. For. M. Talarek
ciąg dalszy nastąpi.

Pa! Ryżanka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz