środa, 11 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część czwarta: Na drogach i bezdrożach

Dziś opowiem Ci, miły Czytelniku, o kazachskich drogach. Bez nich bowiem nasza podróż zwyczajnie nie miałaby miejsca. Przejechaliśmy dwa tysiące kilometrów z ogonkiem, co zgodnie uznaliśmy za cud, biorąc pod uwagę, po czym musieliśmy jeździć, oraz fakt, że nasza wypożyczona Ravka zniosła to dzielnie i dowiozła nas do krańca podróży w jednym kawałku.

Interesujące jest to, że kiedy opuszczaliśmy Polskę, Ravka była jeszcze Hiluxem, bo taki wóz zarezerwowaliśmy w ałmatyńskim biurze Avisa. Kiedy jednak zjawiliśmy się w rzeczonym biurze (notabene, mieści się ono w luksusowym hotelu, więc nasze pojawienie się w strojach zaprawionych w boju trampów wywołało lekkie zdziwienie na twarzach hotelowej obsługi), czekała nas niespodzianka. "Naszego" Hiluxa gwizdnął nam sprzed nosa niejaki Bot Petrus (takie nazwisko figurowało na umowie, która przypadkowo została nam okazana), a dla nas została toyota RAV. Dyskusja była bezprzedmiotowa - mogliśmy albo wziąć Ravkę, albo nic. Przeklęliśmy w duchu Bota Petrusa, ja skomentowałam, że skoro nazywa się Bot, na pewno musi być kimś niecnym, a w ogóle to wcale nie jest pewne, czy ma cechy ludzkie (wiem co mówię, z botami mam w robocie do czynienia na co dzień), wzięliśmy Ravkę i ruszyliśmy na podbój kazachskich dróg i bezdroży.

Z przewagą tych ostatnich, jak się okazało. Takich dziur, dołów, kolein, tarek, kamieni i innych atrakcji nie zaznałam w całym moim życiu. No, może z wyjątkiem gruzińskiej Drogi Wojennej, ale w Kazachstanie dawka była piorunująca. Co ciekawe, kazachskie drogi mają irytującą skłonność do robienia kierowcom niespodzianek. Jedziemy sobie, dajmy na to, na trasie Kanion Szaryński - wioska Saty. Na początku jest milutko, asfalt wprawdzie chropawy, ale do przeżycia. Nagle się kończy, by przejść w żwirowy koszmar. Ciągnie się i ciągnie kilometrami, a żeby nie było za łatwo, na środku drogi powbijane są stalowe pręty - chyba coś w rodzaju znaczników geodezyjnych, które są na tyle grube i sztywne, by z łatwością przebić oponę, ale na tyle cienkie i krótkie, że w zapadającym zmroku stają się kompletnie niewidoczne. Nagle - cud! Znowu jest asfalt. Tym razem gładki i równy jak lodowisko na olimpiadzie w Soczi. Oddychamy z ulgą, Ravka dostaje zastrzyk energii i wreszcie pokazuje, na co ją stać. A już w chwilę później - prrrr!  Ale przed prrr, gwałtowne łup! Koniec asfaltu, znowu szuter. I tak już do końca.

Generalnie, można powiedzieć, że po kazachskich drogach nie tyle jeździliśmy, ile się po nich tłukliśmy. Ravka dostała naprawdę nieźle w kość, a my razem z nią. Pokonywanie stepowych dróg parku Ałtynemel należało do przeżyć bardzo szczególnych - o tym, że jesteśmy na drodze świadczył jedynie jaśniejszy, wyjeżdżony ślad pod oponami i równie dobrze moglibyśmy jechać obok, nie odczuwając specjalnej różnicy. Z jednym wyjątkiem - drogi do petroglifów. Tu zjechanie z drogi choć na centymetr groziło zawieszeniem się na szczodrze rozsianych na poboczu głazach. Które, nawiasem mówiąc, zalegały też i na samej drodze. W obawie przed rozcięciem opon nasi panowie dzielili się obowiązkami - jeden prowadził, a drugi szedł przed Ravką i usuwał co ostrzejsze skały spod jej delikatnych stóp. W pewnym momencie uznaliśmy jednak, że skoro poruszamy się w tempie 5 km na godzinę, to pieszo pójdzie nam się niewiele wolniej, a na pewno przyjemniej. Porzuciliśmy Ravkę na poboczu (zaparkowanie między jedną skałą a drugą to był prawdziwy majstersztyk) i dalszą drogę pokonaliśmy na nogach.

Ravka służyła nam wiernie i z oddaniem, za co byliśmy jej niewymownie wdzięczni. W uznaniu zasług zdradziliśmy ją tylko raz. Kiedy zwierzyliśmy się naszej gospodyni w Saty, że wybieramy się na podbój jeziora Kaindy, chaziajka złapała za telefon, mówiąc, że zaraz nam zamówi szafiora (kierowcę, znaczy). Zaprotestowaliśmy, że nie, że po co, że przecież my sami... Chaziajka jednak nie na darmo była nauczycielką - tonem nieznoszącym sprzeciwu pouczyła nas, że droga do Kaindy nadaje się wyłącznie na specjalny samochód i jeśli chcemy tam dojechać żywi, musimy jej posłuchać. Szczerze mówiąc, podejrzewaliśmy małodusznie, że to klasyczny sposób na to, by naciągnąć naiwnych turystów i dać zarobić kuzynowi. Kiedy jednak następnego dnia pokonywaliśmy trasę Saty - Kaindy pięćdziesięcioletnim uazem, zmieniliśmy zdanie. Czego jak czego, ale przeprawy przez rzekę w bród nasza Ravka chyba by nie przetrwała.

W nagrodę, że jej tego oszczędziliśmy, dostaliśmy uroczego szafiora, który przez całą trasę nie odezwał się ani razu (podejrzewamy, że znał wyłącznie kazachski, a może uzbecki), za to z uporem godnym lepszej sprawy zabawiał się w didżeja, racząc nas bardzo nieoczywistą mieszaniną języków, stylów i rytmów. Mąż Przyjaciółki spekulował, że był to swego rodzaju eksperyment - szafior sprawdzał nasze reakcje na różne utwory, bo wyrobić sobie opinię, co kręci zachodnich turystów. Ot, takie małe badanie rynku na czterech żywych organizmach.

By być sprawiedliwą, muszę dodać, że największą rekompensatą za obite na kazachskich drogach gnaty było wszystko to, co na nas czekało na końcu każdej z naszych tras - widoki jak z National Geographic, tyle że w realu. Ale o tym, co zobaczyliśmy tu i ówdzie, napiszę następnym razem. Czyli... ciąg dalszy nastąpi.

Pa! Ryżanka

PS. No, dobra, dziś jedna fotka - na zachętę do dalszej lektury.

Jezioro Kaindy











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz