wtorek, 17 października 2017

W stepie szerokim, czyli urlop w Kazachstanie. Część piąta: Astana wielka jest


fot. W. Biały

W Astanie spędziliśmy o jeden dzień więcej niż planowaliśmy. Wszystko przez remont pasów startowych na astańskim lotnisku oraz linie lotnicze SCAT, które jako alternatywę dla porannego lotu do Ałmaty zaproponowały nam lot późnowieczorny. Co było robić? Choć wyczerpani nocnym lotem Warszawa - Astana, poczłapaliśmy do przechowalni bagażu, zostawiliśmy nasze klamoty i uzbrojeni w przewodnik ruszyliśmy na nieplanowany spacer po stolicy.

Jak się wkrótce okazało, słowo "uzbrojeni" było mocno na wyrost. Należałoby raczej powiedzieć, że nasza "broń" była klasycznym niewypałem. Już pobieżna lektura wydanego przez Księgarnię Globtrotera przewodnika wprawiła nas w konsternację. Autor dzieła (litościwie przemilczę nazwisko, kto chce, to sobie sprawdzi), nie mógł się na przykład zdecydować, czy nazwa Ałmaty to rzeczownik w liczbie mnogiej czy pojedynczej. W jednym zdaniu dowiadywaliśmy się o atrakcjach, które mogą nas zaskoczyć w "Ałmatach". W innym Ałmaty okazywało (nie okazywały) się miastem pełnym interesujących zabytków. I choć z Astaną takiego problemu nie było, dłuższe obcowanie z przewodnikiem zrodziło w nas przekonanie, że: a) autor nigdy w Kazachstanie nie był; b) dokonał przekładu z języka obcego, najpewniej rosyjskiego, o czym świadczyło uporczywe nazywanie pewnego asyryjskiego władcy carem.

Jeśli się, miły Czytelniku, wybierzesz do Astany, radzę, byś na lotnisku nie rozglądał się za taksówką. Nie ma to najmniejszego sensu, gdyż do centrum zawiozą Cię bezpośrednio i w bardzo przystępnej cenie dwie linie autobusowe - 10 i 12. Musisz tylko uważać z powrotem, gdyż ich trasy są jakoś tak dziwnie zaprojektowane, że wracając na lotnisko, o mały włos pojechalibyśmy w stronę przeciwną niż należy. Proszę mnie nie pytać, jak to możliwe, do dziś nie rozumiem. Grunt, że sympatyczna bileterka (tak, tak, w Kazachstanie - przynajmniej tam, gdzie korzystaliśmy z transportu miejskiego, bilety kupuje się u biletera-kontrolera) przepytała nas, dokąd jedziemy, i kazała się przesiąść.

Bileterzy w ogóle są bardzo pomocni - nie tylko w ustalaniu, gdzie należy wysiąść, ale i w innych kwestiach. W jednym z autobusów, gdy tylko kupiliśmy bilety, kontrolerka machnęła ręką na dwóch siedzących niedaleko młodzieńców i wrzasnęła tonem nieznoszącym sprzeciwu "Malcziki, wstawat'!" Chłopaki zerwały się z miejsca, a bileterka popchnęła na siedzenia mnie i moją Przyjaciółkę. Pojęcia nie mam, czy zdecydował fakt, że jesteśmy "żeńszczyny", czy to, że jesteśmy "w pewnym wieku" (Boże, uchowaj!), czy też może był to gest uprzejmości dla cudzoziemców.

Co do samej Astany, obejrzeliśmy ją sobie dosyć dokładnie, a wspomniane wyżej komplikacje z lotem do Ałmaty sprawiły, że dane nam było zwiedzić zarówno Astanę "letnią" (dwadzieścia pięć stopni w cieniu), jak i Astanę "zimową" (plus dwa stopnie, lodowaty wiatr, coś w rodzaju śniegu). A wszystko to we wrześniu, w odstępie zaledwie 10 dni. Osobiście wolałam tę pierwszą Astanę - ciepłą i roziskrzoną słońcem odbijającym się w wielkich taflach szkła tamtejszych wieżowców. Wieżowców w przeważającej większości błękitnych, szafirowych, lazurowych. Można by powiedzieć, że Astana to miasto w smutnym kolorze blue, jak śpiewa nieoceniona Maryla R.

fot. M. Talarek





fot. W. Biały
Najbardziej dojmujące wrażenie? Astana jest WIELKA. Nie w sensie powierzchni (choć jest sporo większa od Warszawy) czy ludności (jak cały Kazachstan, także Astana jest wręcz pustawa). Astana jest wielka, bo prawie wszystko w niej jest wielkie. Okazałe, rozległe, niebotyczne - przymiotniki można mnożyć. Od razu widać, że Astana ma zachwycać i przytłaczać - sama nie wiem, co bardziej. Stworzona na fundamentach istniejącego od XIX w. miasta, stała się symbolem potęgi Kazachstanu i - co tu kryć - jego wodza, ojca narodu i jednostki czczonej niczym bóstwo - prezydenta Nazarbajewa. To on wymyślił Astanę, on zatrudnił światowej sławy urbanistów i architektów, za co miasto odpłaca mu się hojnie, nazywając co bardziej szacowne instytucje jego imieniem i utrwalając w coraz to bardziej szlachetnej materii rozmaite części ciała wielkiego prezydenta. W wieży Bajterek można przyłożyć dłoń do odcisku najszlachetniejszej z kazachskich dłoni, co - rzecz jasna - skrzętnie uczyniliśmy. Licho wie, może gość faktycznie przynosi szczęście.

fot. M. Talarek

Swoją drogą, Foster et consortes musieli się czuć, jakby chwycili Pana Boga za nogi, a może i za coś więcej, bo tak poszaleć z wyobraźnią i budżetem mogli chyba jeszcze tylko w Dubaju. Pod wieloma względami Astana przypomina zresztą Dubaj - można tu znaleźć podobnie "odjechane" formy architektoniczne i podobny rozmach. Kiedy jednak przyjrzeć się z bliska, podobieństwa się kończą - wykonawstwo wyraźnie nosi ślady całkiem postsowieckiej "dbałości". Nowiutkie fontanny pękają już tu i ówdzie i tylko patrzeć, jak całe miasto będzie potrzebowało kompleksowej renowacji.

Miłą odskocznią od tego urbanistyczno-architektonicznego szaleństwa jest leżąca po drugiej stronie rzeki stara Astana, gdzie można znaleźć kilka dziewiętnastowiecznych kamienic i drewnianych domów, dających poczucie, że i tu kiedyś było normalne życie.


fot. M. Talarek
Bo Astana sprawia wrażenie, jakby od początku do końca była sztuczna. Poruszamy się wśród czegoś na kształt filmowych dekoracji, a mijający nas ludzie bardziej przypominają statystów niż osoby z krwi i kości. Wrażenie to pogłębia się jeszcze, gdy się pojedzie do Ałmaty - miasta bardziej siermiężnego, mniej spektakularnego, za to po prostu prawdziwego i kipiącego życiem. Kiedy pytaliśmy mieszkańców Astany, gdzie znajdziemy bazar, na którym można kupić wyroby lokalnego rzemiosła, skierowano nas do... galerii handlowej Chan Szatyr - wielkiego budynku w kształcie "namiotu chana" (Foster i spółka, a jakże), gdzie o klienta walczą wszystkie marki znane nam z warszawskich centrów handlowych. Natomiast w starej części miasta wysłano nas do czegoś, co zwie się targiem, a co jest domem towarowym podzielonym na liczne butiki, gdzie niepodzielnie króluje chińszczyzna. Kazachskich wyrobów tyle co jak napłakał, a one podobno nigdy nie płaczą.

Na koniec słowo o czymś, co można by chyba uznać za syntezę ambicji prezydenta Nazarbajewa - o Piramidzie Pokoju i Pojednania (Foster i spółka, jakże by inaczej). Ta niesamowita budowla powstała jako miejsce, gdzie liderzy światowych religii mają deliberować o problemach tego łez padołu. I deliberują - co dwa lata odbywa się tam wielki jak ego Nazarbajewa kongres, z którego, jak wiemy, nic kompletnie nie wynika, oczywiście poza sławą i chwałą dla ojca narodu kazachskiego. Skorzystaliśmy z okazji, by usiąść na krzesłach zajmowanych przez wielkich tego świata. Napisaliśmy też przesłanie do liderów - karteczka z naszym tekstem czeka na nich w specjalnej skrzynce. Kusiło, by napisać "pocałujcie nas w nos". Napisaliśmy "no more war" - wprawdzie do rymu, ale bez większej nadziei na realizację tego szlachetnego przesłania.


fot. W. Biały
Ciąg dalszy, oczywiście, nastąpi.

Pa! Ryżanka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz