niedziela, 17 grudnia 2017

Moja Ryska Przygoda. Prześliczna perkusistka


Z moim kolegą Benem łączą mnie dwie pasje: miłość do herbaty i muzyki klasycznej. Pierwszą odkryliśmy, gdy pracując biurko w biurko, wypijaliśmy dziennie na spółkę parę litrów tego iście brytyjskiego napoju, próbując się nawzajem przekonać, że nie ma to jak Earl Grey (Ben) lub nic nie dorówna herbacie zielonej z całych liści (ja). Wprawdzie nikt nikogo nie przekonał, ale za to doskonale poznaliśmy swoje gusta i paczka dobrej herbaty jest zawsze prezentem trafionym w dziesiątkę (thank you, Ben).

Drugą wspólną pasję uprawiamy, nawiedzając ryskie przybytki kultury wysokiej, z tutejszą Operą Narodową na czele - czasem razem, czasem osobno, a czasem osobno, ale razem, bo w trakcie antraktu wpadamy na siebie we foyer. Zawsze też mogę liczyć na relację z pierwszej ręki, jeśli akurat nie było mnie w mieście, a w Operze grano coś wyjątkowo atrakcyjnego ("duuużo straciłaś" - i błysk satysfakcji w oku).

Wspólnota upodobań muzycznych ma także i ten plus, że niewiele mi z ryskiego życia muzycznego umyka, bowiem Ben jest zawsze doskonale poinformowany. To chodzący kalendarz muzycznych imprez, który wspaniałomyślnie się swoją wiedzą dzieli, korzystając z dostępnych środków komunikacji elektronicznej.

No i właśnie parę dni temu dostałam cynk. W mojej skrzynce mailowej czekała wiadomość, że w czwartek, w Wielkiej Gildii (piękny, neogotycki budynek, gdzie w wiekach średnich zbierało się ryskie kupiectwo), odbędzie się bożonarodzeniowy koncert z udziałem tutejszej gwiazdy, barytona, Daumantsa Kalniņša, a także sekcji dętej Łotewskiej Orkiestry Symfonicznej. Brzmiało akustyczno-apetycznie, ale niestety, właśnie na czwartek zapowiedziała się z wizytą właścicielka mojego mieszkania, która postanowiła dokonać przed świętami pewnych koniecznych napraw, rzecz jasna, nie własnymi rękoma, ale wynajętego mastiera. Z żalem odpisałam, że nie dla mnie miodowy baryton Kalniņša. W chwilę później dostałam kolejnego maila. Ben informował, że tak łatwo się nie wykręcę, i że gdybym jednak chciała wejść w Christmas mood, to szanse mam spore, albowiem... Reszta była w załączniku - kompletne i długie na kilka stron kalendarium ryskich imprez muzycznych z serii Santa Claus is coming to town.

Trzeba przyznać, że lista robi wrażenie. Praktycznie codziennie jakiś koncert, czasem nawet więcej niż jeden, o charakterze mniej lub bardziej komercyjnym (niektóre za cenę naprawdę symboliczną lub za piękny uśmiech). Ryga wciąga mieszkańców w klimat świąteczny śpiewająco. Muzyka dawna i współczesna, łotewska i kosmopolityczna (powtórka z Sinatry lub Binga Crosby'ego), solowa i chóralna, symfoniczna i kameralna. Do wyboru, do koloru, ale zawsze w czerwono-białych czapkach wiadomego gościa.

Ponieważ jednak byłam w tym roku wyjątkowo grzeczna, Santa Claus uznał, że zasłużyłam na coś ekstra, i właścicielka przełożyła wizytę na przyszły tydzień. Mogłam więc pomaszerować do Wielkiej Gildii, aby zanurzyć się w świątecznej muzyce, która wyszła spod pióra takich mistrzów jak Bach, Czajkowski czy... Livingstone.

Wielka Gildia od środka


Czy pamiętasz, miły Czytelniku, piosenkę Skaldów o prześlicznej wio, wiolo, wiolonczelistce? Nie? Polecam youtuba. Tak? To zrozumiesz, o co mi chodzi. Otóż zaczyna się koncert. Na scenę wychodzi nastu facetów z instrumentami dętymi w dłoniach. Po chwili dołącza dyrygent i konferansjer - obaj rodzaju męskiego. I gwiazda wieczoru - też z rodu Adama. A na szarym końcu - niewysokie, kruche dziewczę, które skromnie staje z tyłu, przy perkusji. Jej królestwem są kotły, trójkąty, cymbałki, dzwonki, kołatki.

Koncert był piękny. Panowie grali cudnie (słyszałam na własne uszy). Dyrygent dyrygował wybornie (tak przypuszczam). Konferansjer mówił dowcipnie (widownia się śmiała), choć po łotewsku. Kalniņš śpiewał jak anioł (za to z diabelskim błyskiem w oku). Ja jednak patrzyłam tylko na tę kruchą dziewczynę, która z zapałem waliła w kotły i potrząsała dzwonkami. A kiedy we "Tańcu Rosyjskim" z "Dziadka do orzechów" energicznie, acz z wdziękiem, uderzała w tamburyn, zrobiło mi się trochę przykro.

Zrozumiałam bowiem dwie rzeczy. Po pierwsze "Taniec Rosyjski" bez tamburynu ślicznej perkusistki byłby mdły niczym waniliowy budyń. Po drugie, nikt o perkusistce nie napisze piosenki na wzór "Prześlicznej wiolonczelistki". I nie chodzi nawet o to, że wiolonczelistka siedzi w pierwszym rzędzie, a perkusistka z samiusieńkiego tyłu. Sęk w tym, że o ile "wio, wiolo, wiolonczelistka" brzmi miękko i melodyjnie, niechybnie przywołując obraz uroczej nimfy, o tyle "per, perku, pe-erkusitka" - no, sami Państwo rozumieją. Per, per, per. Wszystko, tylko nie piękno i wdzięk.

Perkusistka ma zatem przechlapane. Po koncercie trębacze, puzoniści, a nawet gość od tuby wynosili ze sceny bujne wiechcie. A perkusistka, choć na tamburynie grała niczym sama Esmeralda, nie dostała nawet złamanego badyla. Santa, gdzie byłeś podczas tego koncertu? No, gdzie?!

Pa! Ryżanka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz